Znamy już wyniki badań fundacji Rodzić po Ludzku, pokazujące, jak przebiegają porody w Polsce. Ponad 40 proc. z nich (a w niektórych regionach blisko połowa) kończy się cesarskim cięciem. To ogromnie dużo. WHO szacuje, że liczba takich interwencji średnio nie powinna przekraczać 10 proc.
Najwięcej cięć jest tam – piszą badacze – gdzie proces porodu jest nazbyt zmedykalizowany. Przebiega z oksytocyną (żeby zwiększyć skurcze i przyspieszyć poród), z KTG monitorującym stan dziecka (a więc z leżeniem na płasko, kroplówką zamiast możliwości napicia się wody) i badaniem wewnętrznym co kilkadziesiąt minut (z racji jego bolesności WHO nakazuje stosować je nie częściej niż raz na dwie godziny). Najwięcej tnie się tam, gdzie brakuje dostępu do znieczulenia zewnątrzoponowego. Wedle danych fundacji znieczula tak tylko co trzeci szpital na Podkarpaciu. Ten region ma jednocześnie najwyższy w Polsce odsetek cesarskich cięć.
Nowoczesna medycyna już dawno odeszła od pomysłów traktowania porodu jak operacji medycznej, a rodzącej jako dodatku do porodu, który ma zwyczaj przeszkadzać przyjmującym dziecko na świat lekarzom. Wiadomo, że cesarskie cięcie to nie jest dobry poród. Raczej mniejsze zło – bezpieczeństwo dziecka i matki, kosztem całego tego biologiczno-hormonalnego majstersztyku, jaki dla matek i dzieci wymyśliła natura. Tnie się, ponieważ kobiety, dla których szpital nie przewidział roli, panicznie się go boją. Trudno się dziwić – konstatują badacze – że kobiety wywierają presję na lekarzy, żeby cięli. A ci godzą się, bo niejedno już widzieli na sali porodowej. Czasem wręcz mówią swoim pacjentkom poufale, że to rozwiązanie najlepsze, bo w szpitalu – tym, w którym będzie poród – dawno powinien już był zawitać prokurator.