Społeczeństwo

Krok poza

Rzucili pracę, bo zaczęły się „polityczne porządki”

Ewa Godlewska-Jeneralska, wieloletnia dziennikarka telewizji publicznej, dziś hoduje alpaki i uczy dziennikarstwa. Ewa Godlewska-Jeneralska, wieloletnia dziennikarka telewizji publicznej, dziś hoduje alpaki i uczy dziennikarstwa. Paweł Ulatowski / Polityka
Pisowska władza nie zwalnia wszystkich niechętnych do współpracy. Całkiem liczni odchodzą sami – przez frustrację, obrzydzenie, złość. Jest lęk o przyszłość. Czasem happy end.
Krzysztof Kaźmierczak, były dyrektor publicznego gimnazjum w Błędowie, obecnie szeregowy nauczyciel.Leszek Zych/Polityka Krzysztof Kaźmierczak, były dyrektor publicznego gimnazjum w Błędowie, obecnie szeregowy nauczyciel.

Badaczka

Dr Natalia Jarska trzasnęła drzwiami z hukiem. To były drzwi Instytutu Pamięci Narodowej. Upubliczniła na Facebooku swój list pożegnalny do prezesa Jarosława Szarka: „Od lipca 2016 r., kiedy został Pan prezesem IPN, zaszły w Instytucie zmiany, które oceniam jako negatywne dla instytucji i jej pracowników” – zaczęła.

Przyszła do Instytutu w 2009 r., za prezesury Janusza Kurtyki. Jej zainteresowania naukowe: historia społeczna, a szczególnie rola i sytuacja kobiet, nie wpisywały się w sposób oczywisty w profil IPN, jednak na jej oczach Instytut – już pod kierownictwem Łukasza Kamińskiego – otwierał się na nowe tematy. Odium upolitycznienia zdawało się znikać, napięcia maleć.

A później nastała „dobra zmiana”. – Prezes Jarosław Szarek zaczął urzędowanie od wyrzucenia z pracy Krzysztofa Persaka, dobrego historyka, wieloletniego dyrektora biura prezesa IPN, który świetnie zna Instytut. A potem posypały się kolejne ruchy kadrowe, przeprowadzane w taki sposób, że przecieraliśmy oczy ze zdumienia. Ktoś dowiadywał się więc z plotek, że „za chwilę cię usuną”, i faktycznie tracił posadę bez słowa wyjaśnienia. Wielu dostawało przeniesienia na stanowiska poniżej ich kompetencji. Poza tym – detale. Kolega został zaproszony do sędziowania w debacie dla uczniów i nagle okazywało się, że nie może pojechać, bo jego obecność może być źle odebrana przez kierownictwo, ktoś inny nie mógł wziąć udziału w dyskusji, bo jego poglądy były wątpliwe, choć nazwisko było już wpisane w programie.

Rozmowy z kolegami początkowo krążyły tylko wokół zmian. A potem zaczęła się wzajemna podejrzliwość. Najbardziej bolał dr Jarską brak gotowości stawienia oporu. Gdy zwolniono jednego kolegę, prawie nikt nie chciał podpisać listu w jego obronie. Zawsze znajdował się ktoś, kto chętnie zajmował opuszczone stanowisko albo udawał, że zachowuje neutralność. Choć zdarzały się też gesty solidarności. Kiedy we wrześniu 2016 r. bez wyjaśnienia zlikwidowano popularnonaukowy miesięcznik Pamięć.pl, a naczelnego i sekretarz redakcji zwolniono (z propozycją przeniesienia do archiwum), była redakcja wystosowała list w ich obronie. Dr Jarska napisała wówczas na Facebooku „Podła zmiana” i dostała upomnienie. Inaczej niż koledzy – reagujący obraźliwie, ale prawomyślnie. Bo gdy np. członek kolegium IPN dr Sławomir Cenckiewicz niewybrednie komentował jej artykuł o kobietach w Solidarności, a inni pracownicy Instytutu pisali po zwolnieniach kolegów, że należy wziąć się za kolejnych „agentów »Gazety Wyborczej«” – nikt nie zwracał uwagi.

Jesienią Jarska złożyła wymówienie. Przyznaje, że pewnie nie podjęłaby tej decyzji, gdyby nie miała innej pracy – w PAN. Swój list z powodami odejścia upubliczniła na Facebooku, by został ślad po tym, co się w IPN dzieje. Jako badaczce historii wydaje jej się, że w przyszłości to będzie miało znaczenie.

Sędzia

W zasadzie mogłaby pracować nawet do siedemdziesiątki, czyli jeszcze dobrych kilka lat. Są sędziowie, którzy tak trwają. Zrezygnowała, ale o tamtym życiu chwilami wciąż mówi w czasie teraźniejszym.

Wniosek o przeniesienie w stan spoczynku złożyła spontanicznie. Nie jest pewna, czy zrobiłaby to jeszcze raz, czy jednak czynnie walczyłaby o sąd. – Praca była dla mnie sensem życia – opowiada. Decyzja zapadła, gdy wiosną rok temu trwało zaciskanie pętli wokół Trybunału Konstytucyjnego. Nieodbieranie ślubowań od sędziów przyjęła z niedowierzaniem. Z niepokojem śledziła skąpe informacje o planowanej reformie sądownictwa.

Znała sąd od podszewki. Zaczynała od posady sekretarki w sądzie, z możliwością robienia aplikacji pozaetatowej. Po egzaminie sędziowskim kilka lat była w sądzie rejonowym. Aż zgłoszono się do niej z sądu wojewódzkiego. Zawrotny awans dla sędzi tuż po trzydziestce – miała dobrą markę. W tym wydziale pracowała już do końca. Tramwajami targała pękate torby akt. Gdy została zastępcą przewodniczącego, doszły zadania porządkowo-organizacyjne i jeszcze więcej akt. – Rytm mojego życia wyznaczały kolejne terminy, dziecko odsyłane spod zamkniętych drzwi, bo „akta na jutro” – opowiada.

Odchodziła z nadzieją, że kontakt z sądem się nie zerwie. Udało się połowicznie. Gdy wpada, wszyscy są tak zajęci, że nie ma sumienia siedzieć im nad głową. Słucha o trudnych sprawach i wychodzi z ulgą, że to nie ona musi je rozstrzygać. A potem odbiera telefony: młodsi koledzy z sądu pytają, co mówić coraz bardziej zastraszonym podwładnym, jak tłumaczyć to oczekiwanie gotowości do poświęceń formułowane przez prezes Sądu Najwyższego Małgorzatę Gersdorf, jak mają rozumieć jej słowa, że kredyty i dzieci nie są aż tak ważne? Nie umie doradzić. Wie, że w tej pracy nie można miotać się między uczciwością a strachem, gdy odchodziła, wydawało jej się, że sama wybiera uczciwość, tymczasem te kredyty i dzieci to rzeczywistość jej młodszych kolegów.

Coraz częściej koledzy piszą, że nie dają rady czysto fizycznie, mając po 800 spraw w toku. I wówczas sędzia czuje złość. W mediach wciąż mowa o zaległościach i sędziach złodziejach, a nie ma nic o 500 nieobsadzonych etatach, zablokowanych przez ministra Ziobrę. O kolejnych 150 sędziach na delegacjach w ministerstwie, którzy nie orzekają, tylko wykonują czynności urzędnicze. Ona mogła jeszcze przez wiele miesięcy, może lat, przepychać osławione zaległości.

Menedżer

Menedżer wysokiego szczebla też byłby gotów pracować jeszcze długo, ale wyraźnie dano mu do zrozumienia, że nie mieści się w nowej koncepcji spółki, w której był zatrudniony. Odszedł więc – formalnie za porozumieniem stron. Tyle że żadnej koncepcji tej spółki nie ma. Menedżer dostrzega ten brak tym wyraźniej, że kilkanaście lat przepracował w państwowych firmach. Z ludźmi, którzy zmieniali je z molochów, rytualnych łupów politycznych w nowoczesne korporacje, z przejrzystymi procedurami, konkursami, wyceną stanowisk, jasno wytyczonymi celami. – I nie znam przypadku, żeby zatrudniono tam kogoś, bo był telefon z ministerstwa. Zdarzały się sugestie, delikatne podsuwanie CV. Odpowiedź była jedna: będzie konkurs, to zaprosimy – opowiada.

W młodości działał w antykomunistycznej opozycji. Po przełomie trafił do nowo tworzonej administracji, stamtąd do spółki Skarbu Państwa. – Zmiany rządów miały konsekwencje, ale żadna nie kończyła się taką rzezią kadr jak teraz – zapewnia. Nie zna osób ze swojej branży, które ewidentnie z własnej woli rzuciłyby papierami. Branża jest pragmatyczna. Rozstania przebiegają inaczej. Czyjaś pensja składa się z dwóch części – mniejszej i większej, za wypełnianie obowiązków z dwóch obszarów. I nikt takiego kogoś nie zwalnia, zabiera mu tylko te obowiązki, za które dostawał większość wynagrodzenia, zostaje mu mała cząstka. – Można powiedzieć „rzucił papierami”. Setki ludzi skrzywdzonych na podobnej zasadzie muszą odejść. Jeśli mają szczęście, ktoś przygarnie ich w prywatnym sektorze na takie samo stanowisko za pół ceny.

Wraz z pracownikami państwowe firmy tracą ich doświadczenie, wyrabiane przez lata kontakty i relacje z klientami, wytrenowane na szkoleniach za państwowe pieniądze umiejętności, branżową wiedzę, know-how. Prywatny sektor, który przejmuje półdarmo ten pakiet, to czasem byli klienci, a czasem bezpośrednia konkurencja państwowych spółek.

W spółce, w której pracował menedżer, na razie zmuszono do odejścia kilkadziesiąt osób jego szczebla i kilkaset osób na niższych stanowiskach, nawet do najprostszych prac. Nie z powodów merytorycznych ani nawet nie politycznych, tylko po to, by zrobić miejsce dla nowych. – Nie ma klucza, bo nie przychodzą „ekipy”. Wygląda to raczej tak, że różne frakcje obozu władzy chcą kogoś wepchnąć na stanowiska w zarządzie, a potem to schodzi na dół. Skończył się jakikolwiek ład korporacyjny. Przestały obowiązywać reguły dotyczące zatrudniania, awansowania, kwalifikacji. Przychodzi ktoś znikąd i zostaje wicedyrektorem, dyrektorem, kierownikiem zespołu, do czego nie ma kompetencji.

Obowiązuje zasada, że podejrzani są wszyscy, dlatego nie podejmuje się żadnych decyzji, zwłaszcza finansowych. Więc od kiedy skończyły się wielomiesięczne audyty, właściwie nie ma co robić. Faktycznie firmy przestały pracować, chyba że trzeba zrobić coś na wyraźną instrukcję polityczną. Gdy z jednej z najważniejszych dla finansów spółek odchodził prezes, nie miał nawet komu jej przekazać – następca pojawił się po kilku tygodniach. – Dla wszystkich osób, które mają za sobą pewną ścieżkę kariery, dorobek, taka sytuacja to problem psychologiczny – przyznaje menedżer.

W depresję nie wpadłem. Przez lata pracy zgromadziłem jakieś środki, ale moje dzieci wciąż się uczą i to jest największy stres. W tej chwili nie mam stałej pracy. Zarejestrowałem działalność gospodarczą – i tu jest właśnie pewna trudność, bo odbyłem już dziesiątki rozmów, spotkań, omawiam wiele projektów, ale na razie przypomina to bal sylwestrowy: mnóstwo pięknych, kolorowych balonów, które, pyk, pyk, pyk, jeden po drugim pękają. Ktoś zgubił numer telefonu, ktoś zdawkowo się spotkał i nie kontynuował kontaktu. I myślę, że w niektórych przypadkach może chodzić o to, że jestem nieprawomyślnie kojarzony. Biznes jest niezwykle radarowy.

Nauczyciel

Krzysztofowi Kaźmierczakowi, byłemu dyrektorowi publicznego gimnazjum w Błędowie, powiat grójecki, dyrektorska kadencja kończyła się w ubiegłym roku szkolnym. Wójt chciał ją z automatu przedłużyć, rodzice i nauczyciele byli za. Pisowski kurator się nie zgodził. Krzysztof nie przystąpił do konkursu. Gdy pod koniec czerwca minister Anna Zalewska ogłosiła likwidację gimnazjów, Kaźmierczak uznał, że nie jest w stanie być grabarzem własnego dziecka.

Został szeregowym nauczycielem informatyki. Od tego zaczynał. Najpierw jeździli z lekcjami po oddziałach zamiejscowych gimnazjum w trzech podstawówkach, aż w 2002 r. stanął nowy budynek, potem hala sportowa, pełnowymiarowe boisko do piłki ręcznej. Z czasem Kaźmierczak zaczął kierować tą szkołą. Rozwijał ją przez 10 lat. Starał się budować społeczność. Starszej nauczycielce poetce zrobili benefis, imprezę dla całej gminy (pełna sala w OSP), znaleźli sponsora na druk książki. Krzysztof wychodził na ósmą, wracał późnym popołudniem, po obiedzie znów siadał do papierów. – Udało mi się całkowicie zdigitalizować szkołę – mówi. Mamy dziennik elektroniczny, Wi-Fi w całym budynku, służbowe konta dla pracowników i uczniów, wspólnie pracowaliśmy nad niektórymi dokumentami, i nauczyciele, i dzieci. Czy to zostanie zachowane?

Niektórzy z przyzwyczajenia pytają go jako dyrektora, co będzie dalej. Ale – mówi – nie ma tytułu, żeby zabierać głos. Mimo to nadal przychodzi na ósmą. Przyzwyczajenie. Czasem przyjdzie czyjaś matka czy ojciec, coś potrzeba. Wychodzi około południa. – Przynajmniej czuję spokój, że nie muszę wykańczać naszej szkoły, zwalniać kolegów – mówi.

Atmosfera w pokoju nauczycielskim zrobiła się gęsta. Z trzech matematyków dla jednego zabraknie godzin, nie wiadomo, dla którego. Wszystkich nauczycieli jest 27. Może kogoś z jednej trzeciej wyliczonej do zwolnienia uda się uratować, jednak znów będą to nauczyciele obwoźni, tak jak na początku. Tyle że wtedy wiedzieli, że to okres przejściowy. Od wakacji Krzysztof może będzie musiał szukać pracy. Ma 47 lat. Powtarza sobie, że Pan Bóg jedne drzwi zamyka, drugie otwiera. I właśnie otworzył niespodziewane drzwi z poważną chorobą. Krzysztof Kaźmierczak stara się nie myśleć w ten sposób, że organizm nie wytrzymał żalu po szkole. Czasem w życiu jest pod górę.

Dziennikarka

Ewa Godlewska-Jeneralska, dziennikarka przez 15 lat prowadząca „Panoramę” w TVP, a potem wydawczyni programów informacyjnych, odchodzenie ćwiczyła na raty. Pierwszy raz pomyślała o tym w 2006 r. Odeszła za drugiego PiS.

Przepracowała w telewizji 30 lat. Była reporterką – najpierw od służby zdrowia, a z czasem także polityczną. Pracowała przy obradach Okrągłego Stołu. Wysiadywała w Sejmie i w Belwederze, gdy prezydent Lech Wałęsa tworzył rząd. Potem prowadziła poranne „Wiadomości”. Wreszcie ekipa tworząca „Panoramę” zaprosiła ją do współpracy. Szybko zaczęła czytać dzienniki i tak zostało na 15 lat. – Ale ostatecznie najbardziej spełniałam się jako wydawca, czyli przy pełnej kontroli nad programem. Adrenalina, silna stymulacja – opowiada. Monitory w reżyserce, na każdym inny przekaz, który można wykorzystać w programie na żywo to wszystko trzeba opanować – podkreśla.

Wydawała 2 kwietnia 2005 r., gdy zmarł Jan Paweł II – program zaplanowany na 20 minut rozciągnął się do 90. Wracała do domu zmęczona, ale zadowolona z siebie i zespołu. Gdy kilka miesięcy później PiS po raz pierwszy doszło do władzy, życzliwa szefowa zasugerowała Ewie przejście na zwolnienie lekarskie. Była już nieprawomyślnie związana ze Sławomirem Jeneralskim, dawnym dziennikarzem TVP, wówczas posłem SLD. Okazało się, że jest w ciąży. Urodziła córkę. W 2007 r., kiedy wróciła po urlopie macierzyńskim, Jacek Karnowski obsadził ją jako researcherkę i telefonistkę. W praktyce ratowała program, gdy młody wydawca walił głową w ścianę w obliczu rutynowych komplikacji wejścia na żywo. Powoli wróciła na wydania. – Miałam cudowną nianię, świetną panią do sprzątania. Ale z czasem zaczęłam się zastanawiać, do kogo zwróci się Zosia, gdy będzie miała problem – przyznaje.

W 2014 r., gdy PiS rosło poparcie w sondażach, Ewa trafiła w sieci na zdjęcie alpaki. W pracy okazało się, że można oddać etat i dostać za to pieniądze, a w Czchowie pod Nowym Sączem z miesiąca na miesiąc zaczął gruntować się dom, budowany przed laty jeszcze przez rodziców Ewy. Z mężem a to postawili wiatkę, a to domek gospodarczy, wymienili okna, drzwi, wstawili piec. – Ogarnął mnie jakiś amok, bez przerwy czytałam o tych alpakach. Spakowałam córkę i wnuczkę męża i pojechałam na farmę w Ciechanowcu, 150 km od Warszawy, do Mariusza Wierzbickiego, który 10 lat wcześniej pierwszy sprowadził alpaki do Polski. Wchodzę do stajni i nagle patrzy na mnie 140 sztuk kompletnych debili. One mają w spojrzeniu coś tak rozkosznie głupiego, że ego człowiekowi szybuje w kosmos. Pomyślałam: depresja nie grozi w tych trudnych czasach.

Mąż wymyślił nazwę Jaśkowy Sad, bo obok działki w Czchowie stoi kapliczka św. Jana Nepomucena. Do Warszawy Ewa zjeżdżała wciąż raz w miesiącu na tydzień, na dyżury w „Panoramie” i TVP Info – już jako freelancerka, z coraz większym oporem. Mąż, dziś właściciel firmy doradczej, przyjął, że Ewa już nie chce uczestniczyć w tym, co się wówczas działo w publicznej telewizji. Telewizja zresztą też jej już – znów – nie chciała.

Dziś stado alpak liczy 16 sztuk. Raz w tygodniu Ewa Godlewska-Jeneralska uczy dziennikarstwa w liceum w niedalekim Brzesku. Za unijne środki starosta stworzył tam profesjonalne studio telewizyjne: są kamery, reżyserka, stoły montażowe. Była dziennikarka telewizji publicznej powtarza dzieciom swoją mantrę, że telewizja ma przekazywać informacje. Szkoli nowe kadry – na nowe lepsze czasy.

Polityka 22.2017 (3112) z dnia 30.05.2017; Społeczeństwo; s. 34
Oryginalny tytuł tekstu: "Krok poza"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną