Skok doskonały
Dziwne losy SKOK Wołomin. Miał być wzorcem, stał się bankrutem
Poniższy tekst ukazał się w czerwcu 2017 r.
Marcin Karliński, z zawodu elektronik, umysł ścisły, analityczny, do czasu upadku SKOK Wołomin w ogóle nie interesował się finansami. Po prostu blisko pracy miał oddział SKOK. W 2011 r., w budynku Pod Orłami przy ul. Jasnej w Warszawie, otworzył konto oszczędnościowe. W 2015 r. w ciągu miesiąca ze sztandarowej instytucji spółdzielczego sektora rynku finansowego, nadzorowanej przez Kasy Krajowe, a potem Komisję Nadzoru Finansowego, SKOK Wołomin stał się bankrutem.
– Ktoś, kto wymyślił ten skok stulecia, bo tak to nazywamy, wymyślił kradzież niemal doskonałą – opowiada Karliński. – Doskonałą, bo w zasadzie nie ma pokrzywdzonych. Gdyby SKOK nie zostały w listopadzie 2013 r. objęte gwarancjami Bankowego Funduszu Gwarancyjnego, to byłby bunt 100 tys. ludzi. A tak, proszę, ludzie dostali te poniekąd swoje pieniądze i dla nich jest po temacie.
Na rozprawę upadłościową przyszło niewielu zainteresowanych. Głównie tzw. nadgwaranci, którzy mieli na rachunkach więcej niż 100 tys. euro – a tylko do tej wysokości straty pokrywa Bankowy Fundusz Gwarancyjny. Najbardziej stratna była firma budowlana, która akurat sprzedała maszyny – 4 mln zł, inna straciła 2 mln zł, jest parę przypadków rodziców dzieci niepełnosprawnych, którzy składali na zabezpieczenie przyszłości dzieci, są emigranci, którzy wrócili z uciułaną na stare lata emeryturą. Marcin Karliński stracił gotówkę na średnią kawalerkę.
Garstka zainteresowanych powołała Stowarzyszenie Wspierania Spółdzielczości Finansowej im. św. Michała (od kościoła, w którego salce odbyło się spotkanie założycielskie), Karliński został prezesem. Zaczęli się wgryzać w akta, dokumenty finansowe SKOK Wołomin, studiować zapisane maczkiem tomy z danymi kredytobiorców, raporty, kontrolować działania syndyka i sądu, czytać sprawozdania Rady Wierzycieli.