Andrzej Fedaczyński pierwszy własny gabinet otworzył w garażu rodzinnego domu, w 1990 r. Wcześniej, jak wszyscy weterynarze, pracował na państwowym. Rocznik 1953, w zawodzie 39 lat. Przemyślanin z dziada pradziada. – W miejscu gdzie jest lecznica, mój dziadek uprawiał ziemię – zakreśla ręką łuk. Za plecami rozciągały się przemyskie forty, bażanci raj. Dziś uratowane u Fedaczyńskich sarny czy jeże wtapiają się tam w naturę.
Weterynarię zaczął w Lublinie i nie mógł się oderwać od książek. Po trzecim roku, prymus, wyjechał do Holandii i Danii nabyć praktyki. Taki wyjazd był jak dzisiaj wyprawa na Księżyc, pół roku starań o paszport. W Danii dostrzegł, że oprócz gospodarskich są zwierzęta towarzyszące, oprócz ekonomicznego – aspekt emocjonalny. – Widziałem ranne wróble, gołębie, wiezione wiele kilometrów do kliniki. Poczułem, że to jest prawdziwa weterynaria, że to chcę robić – opowiada. W Przemyślu szybko się rozniosło, że pomaga. Ludzie nieśli do niego ptaki, a potem jeże, poparzone przy wypalaniu traw. Sarny, sowy, puszczyki. Kiedyś do rannego orła bielika wstał od wigilii.
13 lat temu Radek, syn Andrzeja, ukończył weterynarię. – Od dziecka widział, jak wracałem ze wsi zmordowany, ubrudzony krwią i odchodami zwierząt. Sam zdecydował i uważam, że wybrał dobrze – mówi ojciec. Zaczęli pracować razem. Mają podobny stosunek do zwierząt i do zawodu. W lecznicy dzielą się obowiązkami i radami. Jak w sprawie Foresta, kiedy konieczne było połączenie doświadczenia i innowacji.
Pies trafił do lecznicy w połowie marca ub.r. „Trafił” to eufemizm: ktoś zobaczył konającego pod drzewem i dał znać Ferdaczyńskim.