Nie ma takiego cierpienia zwierzęcia, którego nie zniósłby jego opiekun. Tak lekarze weterynarii między sobą komentują postawę większości ludzi, którzy przychodzą ze zwierzętami do lecznic.
Leki weterynaryjne łatwo trafiają do ludzi, którzy sobie szkodzą. Ponieważ powstał rynek, nad którym nikt nie sprawuje kontroli, szybko znaleźli się oszuści i cwaniacy, którzy zbijają na tym krocie i ryzykują zdrowie.
Weterynarze mają w rękach bombę. Uprzedzają, że jeśli ją odpalą, przed świętami zniknie ze sklepów mięso. Mają na myśli świński protest, na wzór „psiej grypy” policjantów.
Na wprowadzeniu wyższego VAT na leki weterynaryjne stracą przede wszystkim zwierzęta. Poza tym właściwie wszyscy – poza nieposiadającymi zwierząt weganami. A budżet państwa nie zarobi zbyt wiele.
To nietypowa przychodnia weterynaryjna. U nich każde zwierzę znajdzie pomoc. Uczą bociany latać, rysie – polować. Ratują nawet niedźwiedzie.
Zwierzęta leczy się dziś i traktuje niemal jak ludzi. To jedna strona polskiej weterynarii. Druga – to maksymalna eksploatacja zwierząt. Czy weterynarz to wciąż jeden zawód?
W Polsce jedyni lekarze zajmujący się dzikimi zwierzętami byli do tej pory w ogrodach zoologicznych. Teraz przenoszą się w teren, zamieszkują bliżej pacjentów.
Żel do pielęgnacji krowich wymion, płyn rozgrzewający dla konia, środek na biegunkę dla świń, preparaty witaminowe dla psów czy antybiotyki dla kotów. To tylko niektóre ze zwierzęcych specyfików, których używają ludzie. Chętniej niż zwierzęta.
Polscy masarze znaleźli się w stanie wojny z weterynarzami. Pierwsi walczą o prawo istnienia na rynku Unii Europejskiej, drudzy muszą decydować, kto się do tego nadaje, kto nie.