Granica znieczulenia
Lekarze weterynarii: praca w ciągłym napięciu, bezradność. Łatwo się wypalić
Artykuł w wersji audio
Dla nowego pokolenia lekarzy weterynarii to, że zwierzę można wyleczyć, a opiekun nie ma chęci lub pieniędzy, jest bardzo frustrujące. I – jak twierdzą – to jeden z ważniejszych czynników wypalenia zawodowego i depresji, która jest prawdziwą plagą w środowisku.
Ci starsi, którzy zaczynali praktykę w poprzednim systemie albo na początku lat 90., to byli głównie mężczyźni, szli na weterynarię, żeby leczyć zwierzęta gospodarskie. Potem przestawili się na psy i koty, bo tam były lepsze pieniądze. Im tak nie przeszkadzał brak empatii opiekunów – sami na ogół jej zbyt dużo nie mieli. Zresztą w latach 90. medycyna weterynaryjna była na zupełnie innym poziomie. Zwierzęta domowe się odrobaczało, szczepiło i usypiało. Leczenie to była fanaberia.
Dziś lekarze weterynarii to głównie kobiety (właśnie przekroczyliśmy 50 proc., ale na studiach weterynarii już 80 proc. to panie), na ogół bardziej empatyczne niż mężczyźni, wybierające ten zawód z miłości do zwierząt. Amerykańscy naukowcy z Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorobom (bo problem wypalenia zawodowego w tym zawodzie jest globalny) ustalili po przeanalizowaniu 11 620 przypadków zgonów lekarzy weterynarii, że kobiety w tej branży są 3,5 razy bardziej narażone na śmierć w wyniku samobójstwa niż reszta populacji. W przypadku płci męskiej ten odsetek wynosi 2,1. W Polsce cztery lata temu zespół Vetnolimits, założony przez lekarkę weterynarii Natalię Strokowską, przeprowadził badanie, w którym wzięło udział 637 lekarzy weterynarii z całej Polski. Co trzeci przyznał się do myśli samobójczych. – W ciągu ostatnich czterech – pięciu lat straciłam siedmioro koleżanek i kolegów – mówi Natalia Strokowska.
Śmierć oswojona
Branża to zaledwie 20 tys. osób, a na facebookowej zamkniętej grupie „samopomocowej”, zrzeszającej tych, którzy czują się sfrustrowani, wypaleni, leczą się na depresję, jest ponad 2 tys.
– Praca w ciągłym napięciu emocjonalnym, przez wiele godzin, bezpośredni kontakt z cierpieniem, któremu często można było zapobiec, poczucie bezradności, ogromna odpowiedzialność, której z nikim nie dzielimy, bo 70 proc. z nas to jednoosobowe praktyki, brak szacunku dla naszej profesji, hejt w internecie, bo codziennie mierzymy się z ludzką nienawiścią i agresją, z zaniedbaniem i znęcaniem się nad zwierzętami – wylicza lekarka weterynarii Magda Firlej-Oliwa.
Oswoili „dobrą śmierć”, która uwalnia od bólu i cierpienia. Dlaczegóż by zatem nie zastosować tej metody wyzwolenia u siebie?
– Jako jedna z niewielu grup zawodowych mamy też dostęp do leków, których używa się do eutanazji – mówi Natalia Strokowska. – Kelly i Bunting podają, że świadome ich przyjęcie to najczęstsza metoda samobójstwa u 76 proc. mężczyzn i 89 proc. kobiet wykonujących zawód lekarza weterynarii.
Aktywne przeprowadzanie eutanazji może zaburzać postrzeganie śmierci i wartości ludzkiego życia, umożliwiać samousprawiedliwianie, no i dawać poczucie, że samobójstwo jest racjonalnym rozwiązaniem. Badanie przeprowadzone w USA na małej grupie lekarzy weterynarii wykazało, że aż 93 proc. akceptuje eutanazję ludzi – kiedy stan jest beznadziejny, a cierpienie odbiera komfort życia.
To samo dotyczy zwierząt, z tym że tu „eutanazja” bywa przymusowa. – Zbyt często ludzie wolą po prostu uśpić zwierzę, zamiast je leczyć, bo to wymaga poświęcenia czasu i pieniędzy – mówi lekarka Joanna Mazurkiewicz z Optimavet w Bolesławcu. Rok temu przywieźli do niej labradorkę z gigantycznym, ważącym 6 kg guzem, który wisiał z podbrzusza i dosłownie uniemożliwiał jej poruszanie się. – Był wielki jak arbuz. Musiał rosnąć dwa – trzy lata. Państwo chcieli poddać sunię eutanazji, nie zgodziłam się.
Dowiedziała się, że wcześniej odwiedzili inny gabinet w mieście. Pracujący tam lekarz również odmówił. – Guz był wprawdzie ogromny, ale dobrze uszypułowany i stosunkowo łatwy do usunięcia – opowiada lekarka. – Ale opiekunowie nie chcieli wydawać pieniędzy, nie obchodził ich los tego psa. Nie cierpiała, nie była w złej kondycji, tylko była potwornie zapchlona. Do tego stopnia, że kremowa sierść wyglądała z daleka jak czarna.
Opiekunowie podpisali zrzeczenie. Lekarka skontaktowała się ze Strażą dla Zwierząt z Wrocławia, zabrali sunię, zoperowali ją i znaleźli jej dom.
– W Szwecji, gdzie teraz pracuję jako lekarka weterynarii na krótkoterminowe kontrakty, nie ma wprawdzie eutanazji na żądanie, ale jest możliwość eutanazji ciężko chorego zwierzęcia, jeżeli opiekun nie ma środków na leczenie – mówi Natalia Strokowska. – Polska ustawa o ochronie zwierząt na to nie pozwala, ale my mamy organizacje pozarządowe, które zajmują się takimi przypadkami, płacą za leczenie i potem szukają domu. W Szwecji takich fundacji nie ma.
Skala cierpienia
Na drugim biegunie są ci opiekunowie, którzy nie godzą się na eutanazję, bo nie potrafią zrozumieć czy dostrzec cierpienia zwierząt, które kochają.
– Chcę, żeby odszedł spokojnie w domu, mówiła pani o swoim kotku, a kotek miał chłoniaka i obrzęk płuc i po prostu się topił, zalewało mu płuca – opowiada lekarka weterynarii Paulina Roczniak. – Pani nie dała się przekonać, że to jest straszna śmierć i okropne męczarnie, więc kotek umierał tak całą noc i pół kolejnego dnia.
Najczęstszą reakcją opiekuna na informację lekarza, że jego zwierzę bardzo cierpi, jest: „Ale przecież nie piszczy”.
– Kiedy jeszcze pracowałem jako internista, stosowaliśmy w klinice algorytm bólu, taką ankietę dla opiekuna – mówi lekarz weterynarii, specjalista radiolog Adam Pietroń. – 30 bardzo szczegółowych pytań i po wypełnieniu ankiety czasem było łatwiej opiekunowi zrozumieć, że zwierzę cierpi. Miał to czarno na białym.
Ale miał i takie przypadki, że algorytm nie przekonał opiekuna, który zmieniał klinikę, i po jakimś czasie lekarz dowiadywał się, że jego kolega po fachu jeszcze miesiąc czy dwa dręczył tego zwierzaka, przy okazji drenując kieszeń opiekuna.
– Moja frustracja i wściekłość narastały i z tego powodu zdecydowałem się na taką specjalizację, w której kontakt z opiekunem jest ograniczony do minimum – mówi radiolog Adam Pietroń. Kolejna kwestia, przyznaje, to była eutanazja. – Z każdym rokiem każda kolejna była dla mnie coraz cięższa. Nie tyle sama śmierć zwierzęcia, tylko poczucie porażki, jakie wówczas miałem. Że ja nie mogę już temu zwierzęciu pomóc albo opiekun nie chce lub nie jest w stanie finansowo tego udźwignąć.
– Pamiętam psa z rakiem kości, noga poparzona po radioterapii, spuchnięta aż do uda – mówi Paulina Roczniak. – To był fundacyjny pies i kiedy zaproponowałam eutanazję, usłyszałam, że jego uśpić nie można, bo przecież tyle osób jest zaangażowanych w ratowanie mu życia.
W Wielkiej Brytanii opiekun przed rozpoczęciem leczenia podpisuje zgodę na to, że to lekarz decyduje o przerwaniu leczenia, by nie dopuścić do uporczywej terapii.
Doktor X nie chciał się zgodzić na eutanazję kota, któremu moczowód zatkał kamień nerkowy. Kot nie oddawał moczu i za chwilę byłoby po nim. Lecznica kończyła pracę, doktor skierował opiekunkę do całodobowej kliniki, uprzedzając, że konieczna będzie operacja. Opiekunka, która nie wyglądała na osobę niezamożną, powiedziała, że nie ma pieniędzy na operację, wraca do domu, ale to pan doktor będzie miał kota na sumieniu. Zoperował zwierzaka po godzinach pracy. Nikt ani jemu, ani technikowi, który zgłosił się na ochotnika do pomocy, nie zapłacił za pracę, koszty leków doktor pokrył z własnej kieszeni i jeszcze mu się oberwało od właściciela lecznicy. Kiedy wychodził z lecznicy, zobaczył, jak pani odjeżdża nowiutkim Volvo. – Ci, którzy kochają swoje zwierzęta i naprawdę nie mają pieniędzy, nie krzyczą, że śmierć ich zwierzaka spadnie na nasze sumienie – mówi lekarz. – Są bezradni, próbują dzwonić po rodzinie i znajomych. Wtedy proszę szefa, żeby zgodził się na odroczenie płatności, rozłożenie na raty. Albo kontaktuję ich z jakąś fundacją.
Do śląskiej lecznicy przyszedł mężczyzna ze starym pieskiem w pudełku po to, by go uśpić. Lekarka odmówiła eutanazji, bo pies chorował tylko na starość, a i to niezbyt zaawansowaną. Mężczyzna zwyzywał ją, wrzeszcząc: „To będzie tylko twoja wina, ty k…”. Wyszedł z gabinetu. Roztrzęsiona wybiegła za nim i zobaczyła, jak stawia pudełko z psem za tylnym kołem samochodu. Myślała, że go zostawia, a on wsiadł do auta, wrzucił wsteczny i z premedytacją zmiażdżył psiaka. Potem odjechał. Lekarka była w takim szoku, że nie zapamiętała numeru rejestracyjnego ani nawet marki samochodu, tylko to, że był ciemny. Monitoringu w lecznicy ani przed wyjściem nie było, pana widziała pierwszy raz, to nie był stały klient. Nawet nie zawiadomiła policji.
Niewiara w system
Lekarze weterynarii szalenie rzadko zgłaszają przypadki znęcania się, skrajnego zaniedbania czy zagłodzenia zwierzęcia przez opiekuna. Boją się, że stracą klientów, zaniedbania usprawiedliwiają niewiedzą. – I przede wszystkim nie wierzą w system, bo ciągle większość spraw o znęcanie nad zwierzętami jest umarzana – mówi Natalia Strokowska.
Agnieszka Buczkowska, kiedy pracowała jeszcze w powiatowej inspekcji na Pomorzu, odebrała telefon: „U sąsiadów na podwórku leży pies i od kilku godzin się nie rusza”. Pojechała, pies nie reagował, wezwała policję i weszli na posesję. – Pies był w makabrycznym stanie, w agonii, odwodniony, szkielet – opowiada. – Zawiozłam go do lecznicy, ale nie udało się go uratować.
Lekarka zgłosiła sprawę do prokuratury, skontaktowała się z fundacją, żeby był też oskarżyciel posiłkowy. Jeździła zeznawać, sprawa trafiła do sądu. Ale sędzia uniewinnił opiekuna, opierając się na opinii powiatowego inspektora, który stwierdził, że to, co się z psem wydarzyło, mogło się stać w krótkim czasie, np. w ciągu kilku godzin. Więc kiedy po raz kolejny, tym razem w lecznicy, zobaczyła psa zagłodzonego do tego stopnia, że z głodu dostał skrętu żołądka, zawiadomiła już tylko znajomą fundację. Pies nie przeżył, jego opiekunka próbowała obarczać winą lekarkę. Fundacja odebrała jej kilka innych zwierząt, wychudzonych i zaniedbanych.
Winni najbardziej drastycznych zaniedbań wobec swoich zwierząt radzą sobie z poczuciem winy, oskarżając lekarza. Osobiście lub w internecie. Wystawiają negatywne opinie na stronie lecznicy. Na porządku dziennym są inwektywy (morderca, bezduszny konował) i groźby.
– Moi klienci opublikowali zdjęcie rozlizanej przez psa rany pooperacyjnej jako dowód na to, że źle wykonałam zabieg – mówi Magda Firlej-Oliwa. – Odpowiedziałam pod postem, że to ja operowałam, że rana jest rozlizana, mimo że pies miał chodzić w ubranku pooperacyjnym i w kołnierzu i że to wina opiekuna, a ja wysyłam im pismo procesowe od prawnika.
Zdjęcie zniknęło natychmiast. – Człowiek woli być głupcem niż niegodziwym bydlakiem, który spowodował śmierć zwierzęcia – mówi Przemysław Łuczak, lekarz weterynarii specjalizujący się w leczeniu zwierząt egzotycznych, praktykujący internista. Jako bloger i vloger Egzoovet w sieci edukuje nie tylko posiadaczy gadów.
Jego post o „świątecznych porządkach” – najczarniejszych dniach w roku dla lekarzy weterynarii, kiedy tuż przed Wigilią jeden po drugim przychodzą klienci z żądaniem uśpienia starego psa czy kota: „Bo przyjdzie rodzina i będzie wstyd, bo on śmierdzi” – miał ponad milion odsłon.
– Tuż przed świętami przyszło małżeństwo z yorkiem – opowiada Łuczak. – Piesek miał przerośniętą prostatę i chore zęby, nic poważnego. Tłumaczę im, że teraz podam leki, jutro następne, a oni mi przerywają, że muszą go uśpić, bo jutro wyjeżdżają. Gdybym zareagował emocjonalnie, na co miałem ochotę, zabraliby psa, poszli do innej lecznicy i niewykluczone, że znalazłby się ktoś, kto dokonałby eutanazji. Więc pokiwał głową ze zrozumieniem i zaproponował zrzeczenie.
Takie rozwiązanie to tylko dobra wola lekarza. Przemysław Łuczak jest nie tylko „wetem”. Aktywnie działa na rzecz ochrony praw zwierząt. Założył fundację pomagającą gadom Help4Herps, na co dzień edukuje na swoim blogu, kanale na YouTube, Facebooku, gdzie tylko się da.
Yorka podleczył, znalazł mu dom. A potem na swoim blogu opisał historię i zamieścił zdjęcia psa. – Rozpoznali go sąsiedzi, mam nadzieję, że to czegoś tych ludzi nauczyło. Dla niektórych zwierząt akcja „świątecznych porządków” to ostatnia szansa na życie.
Wielu właścicieli w ogóle do lekarza ze swoim zwierzęciem nie pójdzie. Agnieszka Buczkowska potrąciła wiejskiego kundelka, jednego z tych, co obszczekują każdy samochód. Pies uciekł, ale znalazła go w pobliskim gospodarstwie. Mężczyzna w obejściu powiedział, że pies leży sobie, nic mu się nie stało, a on dał mu nawet mleka. Lekarka poprosiła, żeby jej go pokazał. Pies z bezwładnym, porażonym tyłem leżał w piwniczce. Obok stała miseczka z mlekiem. Mimo protestów całej rodziny („Pani, nic mu nie będzie, wyliże się, a jak nie, to będzie nowy”) zbadała psa i podała mu leki. Jeździła do niego codziennie przez dwa tygodnie, robiła zastrzyki i pies zaczął chodzić. – Ci ludzie patrzyli na mnie jak na wariatkę i po prostu śmiali się ze mnie – opowiada. – Wyobrażam sobie, co mówili, jak już mnie nie było. A tam były dzieci. Czego one się nauczyły z tej historii?
Drożyzna zabija zwierzęta
Niewykluczone, że niedługo swoich zwierząt nie będą leczyć nie tylko ci, dla których zwierzęta nie znaczą więcej niż rzecz. – Już od kilku miesięcy lecznicom spadają obroty – mówi Magda Firlej-Oliwa. – Ceny leków, materiałów, badań poszybowały w górę. Czasem za samą diagnozę, za badania laboratoryjne, USG, rentgen ludzie muszą zapłacić tysiąc złotych, to może być ćwierć ich miesięcznych dochodów. A przecież jeszcze nie zaczęliśmy leczenia! Nie chcę nawet myśleć, co będzie się działo z tymi zwierzakami, jeżeli nie ruszą na większą skalę ubezpieczenia dla zwierząt.
Problem jest poważny. Inflacja spowodowała wzrost cen – podrożało wszystko: prąd, gaz, czynsz, więc ceny usług weterynaryjnych także poszybowały w górę. – Sam prąd to 300-proc. wzrost, a na okres grzewczy czekamy z dużym niepokojem – mówi współwłaściciel stołecznej lecznicy. – Usługi internistyczne zdrożały u nas o ok. 16 proc., choć ceny chirurgii pozostały praktycznie bez zmian.
Jednak już nie ceny leków i materiałów potrzebnych do zabiegu chirurgicznego. Te zdrożały wcześniej, jeszcze zanim rozpędziła się inflacja, bo zmienił się VAT na leki weterynaryjne. Z dnia na dzień wszystko podrożało o ok. 20–30 proc. I teraz rachunek w lecznicy za poważniejszą diagnostykę (rentgen, USG, badania krwi) przekraczający tysiąc złotych to już może być norma.
W Polsce jest ok. 17 mln zwierząt domowych, prawie 8 mln psów i 7 mln kotów (dane FEDIAF, europejskiej federacji producentów karmy dla zwierząt domowych). Jest rosnąca grupa właścicieli, która angażuje się w leczenie swoich zwierząt, szuka najlepszych weterynarzy specjalizujących się np. w kardiologii, okulistyce, ortopedii, ultrasonografii, gromadzi dokumentację leczenia. Zwierzęta traktowane są jak członkowie rodziny.
Ale średnia jest inna, co przejawia się choćby w tym, że opiekunowie oszczędzają, np. rezygnują z badań krwi i serca przed planowymi zabiegami, i szukają takiej lecznicy, która nie będzie tych badań wymagać.
Lekarze weterynarii mówią, że bez trudu rozpoznają ludzi, których naprawdę nie stać na leczenie zwierzaka. – Nie są roszczeniowi, jak usłyszą orientacyjną cenę, mówią, że przyjdą jutro – mówi Agnieszka Buczkowska. – Jeżeli to jest ktoś, kogo znam, proponuję rozłożenie na raty. Mamy taką klientkę, emerytkę, bardzo kocha swojego psa, on zawsze zachoruje, jak ona czeka na emeryturę. Potem wszystko spłaca.
Ale już niedługo może nie być w stanie spłacić zaciągniętego w lecznicy długu. – W przypadkach beznadziejnych kontaktuję się z fundacją, są już takie, które pomagają także zwierzętom właścicielskim – mówi lekarka weterynarii z Mazur. – Więc pomoc fundacji nie oznacza rozstania z pupilem. W ostateczności jest jeszcze puszka na datki dla potrzebujących zwierząt, która stoi na kontuarze w recepcji. Niektórzy klienci wrzucają tam jakieś drobne.
Coraz częściej puszka nie zostaje przekazana do schroniska bądź fundacji, tylko finansuje leczenie psa czy kota, którego opiekun nie jest w stanie zapłacić rachunku. Ostatecznym wyjściem, o ile lekarz się na to zgodzi, jest pozostawianie zwierzęcia w lecznicy.
Agnieszka Buczkowska od kilkunastu dni ma maleńkiego kotka. Przyniosła go do lecznicy pani z trójką dzieci, mówiąc, że kilka dni wcześniej znalazła w piwnicy trzy opuszczone przez matkę dzikie kociaki. – Chciała zrobić mu RTG kręgosłupa, bo leżał bezwładny – mówi Agnieszka Buczkowska. – Ale nie reagowała, kiedy jej dzieci bawiły się tym kociakiem jak szmacianą lalką.
– Włożyłam go do klatki tlenowej, podgrzewałam stopniowo, co 15 minut dostawał dożylnie bolusy płynów – opowiada. – Kociak prawdopodobnie umierał z głodu. Powiedziałam, że może uda się go uratować, ale musi zostać w lecznicy pod obserwacją całą dobę i na razie koszt to 500 zł.
Opiekunka zaprotestowała, tyle nie ma, więc lekarka zaproponowała zrzeczenie. Spróbuje go wyleczyć, a potem znajdzie mu dom. Ale pani miała lepszy pomysł: przecież pani doktor mogłaby kotka wyleczyć, a potem jej go oddać.