Miał być ślub, a był pogrzeb. Tak rodzime tabloidy podsumowały głośną historię 34-letniej Anny. Młoda kobieta zgłosiła się do jednej z prywatnych klinik w Częstochowie na zabieg odsysania tłuszczu z nadbrzusza, a następnie – w ramach tej samej medycznej procedury – wycięcia fałdu skóry, pod którym tłuszcz się umiejscowił. Pacjentka zmarła dzień później wskutek powikłań. Bezpośrednią przyczyną śmierci był najpewniej zator płucny.
Gabinety chirurgii plastycznej otwierane są coraz częściej w mieszkaniach o niewielkim metrażu i wpisują się trwale w osiedlowy krajobraz, tak jak siłownia, kwiaciarnia czy sklep z tanią odzieżą. Ot, jeden z bloków w Warszawie: na parterze sklep spożywczy, a na piętrze osobliwa strefa piękna. Po sąsiedzku fryzjer, kosmetyczka i gabinet medycyny estetycznej. Co rano łańcuszek eleganckich aut wjeżdża dyskretnie, jeden za drugim, do podziemnego parkingu. Eleganckie panie – bo to głównie kobiety – pospiesznie przemykają do wind. Za kamuflaż służą im duże, ciemne okulary. Z dystansu nie widać więc ani botoksu „na blachę”, ani ust „na glonojada”, ani policzków „na piłę”. Ale one tam są. Pacjentki, przyłapane przez mieszkańców i zakłopotane, zwykle udają, że trafiły tu przypadkiem albo że idą do fryzjera. Potem w śmietnikach, wspólnych dla mieszkańców, pacjentów i lekarzy, lądują przyrządy i tkanki. – Medycyna estetyczna wymknęła się spod kontroli – komentuje chirurg plastyczny dr Andrzej Sankowski. I ostrzega: – Takich przypadków jak śmierć 34-letniej Anny będzie w Polsce coraz więcej.
I nic dziwnego. Branża estetyczna znacząco w Polsce spuchła i puchnie w dalszym ciągu, bo to wyjątkowo opłacalny biznes. Gwarantem jakości jest zwykle – ale nie zawsze – stojący za przedsięwzięciem „doktor nauk medycznych z wieloletnim doświadczeniem”, ze ścianą dyplomów za plecami.