Oglądam relacje z Pyszącej pod Śremem w Wielkopolsce. Policja „odkryła” tam nielegalną hodowlę dzikich i rzadkich zwierząt, 280 udręczonych istot, ponad 80 gatunków, w tym wielkie dzikie koty, tygrysy, lamparty, rysie. Ale też małpy, ptactwo wodne. Żyły w dramatycznych warunkach, w ciasnych klatkach pełnych odchodów, w błocie. Ranne, chore, głodne.
Hodowla zarejestrowana była jako cyrk, jej właściciel, zresztą lekarz weterynarii, wykorzystał lukę w prawie, zezwalającą na posiadanie dzikich zwierząt cyrkom właśnie (oprócz ogrodów zoologicznych i placówek badawczych). Działała od 2012 r., czyli od pięciu lat… Lokalna policja i lekarze weterynarii wiedzieli o istnieniu nielegalnej hodowli, rozmnażalni, o działaniu tego biznesu. Przez lata nie zrobili nic, nie interweniowali, pozwalali na łamanie prawa, znęcanie się nad zwierzętami. Nawet wówczas, gdy dzikie zwierzęta uciekały z hodowli, co potwierdzają miejscowi mieszkańcy, nikt nie reagował.
Gdzie były powiatowe i wojewódzkie służby inspekcji weterynaryjnej? Są przecież powołane do kontroli takich placówek. Wierzyć się nie chce, że urzędnicy tej służby nie wiedzieli o hodowli, skoro wszyscy o niej wiedzieli. Tygrysów i lampartów nie da się ukryć. Przez pięć lat nikogo z powołanych do kontroli służb to nie obeszło?
Dlaczego nikt nie zareagował na tę sytuację?
A gdzie były służby celne, bo większość z tych zwierząt została zapewne przywieziona do Polski nielegalnie, bez szczepień, bez paszportów, pewnie też pochodziły z nielegalnego źródła? Były wywożone z Polski, bo właściciel hodowli przyznaje, że rozmnażał dzikie zwierzęta i sprzedawał je za granicę.