Naczelna zasada plażowicza: im wcześniej wyjdzie się z domu, tym większa szansa, że upoluje się leżak i ciut miejsca na piasku. W standardowym ekwipunku krem z filtrem UV, kapelusz słomkowy, stosowny kostium i już. Na miejscu grill z kiełbasą, wiadro z szampanem, DJ z muzyką. Nic, tylko wypoczywać. W dodatku coraz mniejszym kosztem, bo żeby znaleźć się w takiej scenerii, już nie trzeba wyjeżdżać nad polskie morze czy jezioro. Ani nawet za granicę. W wielu miastach w kraju zagęściło się od plaż. A im dalej od Bałtyku, tym ich więcej.
Wysyp plaż, ale też remonty i renowacje nabrzeży i promenad świadczą o tym, że polskie miasta na nowo odkrywają własny potencjał turystyczny. A mieszkańcy odkrywają Kraków, Wrocław czy Gniezno jako – jak to się mówi – destynację na wakacje. Trochę w tym lokalnego patriotyzmu, trochę mody i wygody.
Wakacje na plaży
Jeszcze parę lat temu alternatywa była jasna: morze albo góry. Spotkać rodaka w kusym stroju kąpielowym, przepasanego ręcznikiem i w klapkach, w dużym mieście to był widok rzadki i świadczący o daleko posuniętej ekscentryczności rozebranego. Dziś człowiek w kąpielówkach w centrum miasta niespecjalnie dziwi. Także plaża miejska powoli staje się typowym elementem urbanistycznego krajobrazu – i to niezależnie od tego, czy miasto ma akurat dostęp do wody, czy też go nie ma. Bo bardziej niż woda liczy się piasek i starannie wydzielony obszar z rzędami leżaków: esencja plaży znad Bałtyku.
Wygląda wręcz na to, że gdy za granicą tworzy się specjalne polskie strefy wakacyjne (POLITYKA 26), takie strefy w skromniejszym wydaniu powstają też na miejscu, w centrach i na obrzeżach miast, kumulując w sobie wszystko, o czym Polak latem marzy.