Woodstock w czasach atmosfery wzajemnego zrozumienia
Festiwal w Kostrzynie z polityką w tle
Wjazd od strony A2 do Kostrzyna był zablokowany: kierowcy i pasażerowie w koszulkach z nazwami zespołów wychodzili z aut i wzajemnie się dopytywali, ile im tam stania jeszcze GPS pokazuje. Rejestracje mieli z całej Polski: od Podlasia po Wielkopolskę. Ktoś głośno puszczał muzykę: kopalny rock typu dziary, włochate klaty i ye-yeah. Trzeba było zawrócić i pojechać dookoła: przez lubuską wieś, cichą, spokojną i wariacko zieloną: słowiański, sielski żywioł wlazł tu w poniemieckie domy. Prom przez Wartę niby stał, ale jego obsługa łowiła ryby i nie zamierzała się ruszać. Sielsko, spokojnie i nic nie zapowiadało, że kawałek dalej trwa już w najlepsze gigantyczna impreza. Dopiero w Witnicy zaczęło ich być widać. Kręcili się przy knajpach. W restauracji przy głównej ulicy menu było wykwintne i ceny również.
– A wiesz, że jakby mi powiedzieli parę lat temu, że w Polsce na zadupiu takie knajpy będą, tobym nie uwierzył? – zachwycał się około 40-letni woodstockowicz w koszulce sławiącej wieki temu zapomniany zespół. Smakował piwo kraftowe, posiorbywał z rozkoszą.
– Co się cieszysz, drogo jak ch… – odpowiedział mu na to młodszy.
– Wiesz, jakie kiedyś były knajpy? Po ryju można było tylko dostać! Albo zimny kotlet!
– Ale przynajmniej tanio było.
– Gówno wszędzie było i beznadzieja! Nie pamiętasz, to nie pier…!
– Ta, jasne, normalnie było, tylko mniej rodzajów browaru! Teraz jest dużo, a i tak jeden ch… Tylko droższe.
I tak sobie rozmawiali w atmosferze wzajemnego zrozumienia. Starszy się coraz bardziej nakręcał, a młodszy się śmiał. Dookoła chodzili lokalni i popatrywali na obu jak na przybyszów z innej galaktyki.