Wpis na Facebooku, zważywszy na okoliczności, był naprawdę lakoniczny. „Właścicielka lecznicy kilka lat temu oddała do rzeźni adoptowanego przez siebie konia, a niedawno jej pracownica zabiła psa…”. Pisała Magda, lekarka, internistka podstawowej opieki zdrowotnej. Lat 33, samotna. Słowa padły, bo Magda wciąż nie może się pogodzić ze śmiercią konia Karmela. Parę lat wcześniej wykupiła to zwierzę z rzeźni. Sądziła, że oddaje w dobre ręce Barbary, właścicielki wspomnianej lecznicy. Sama zapłaciła za zwierzę, sama ponosiła koszty utrzymania. O tym, że koń skończył w rzeźni, Magda dowiedziała się nie od weterynarz, lecz przypadkiem, po fakcie.
Sąd Rejonowy w Wejherowie nie dopatrzył się nadużycia ze strony pani weterynarz. A Sąd Rejonowy w Sopocie uznał, że to Magda swoim wpisem naruszyła dobra osobiste właścicielki lecznicy. W procesie karnym wycenił jej winę na 1 tys. zł. W osobnej sprawie weterynarz domaga się od lekarki jeszcze 10 tys. zł odszkodowania za doznane krzywdy.
Koń
Pochodził z Małopolski, mieszkał na Śląsku. Naprawdę nazywał się Druid, ale wołano go Karmel. Był niezbyt dużym, ładnym konikiem. Typ szlachetny (tak przynajmniej zapisano w policyjnej notatce), gniady, z białą strzałką na głowie, ogonem i pończochami (wyższe skarpetki). Szpeciły go tylko zgrubiałe, zdeformowane stawy, widoczne zwłaszcza w przednich nogach. Podobno zwyrodnienia powstały dlatego, że właściciel jeździł na nim, kiedy koń był jeszcze źrebakiem. Potem już ani pod siodło, ani do bryczki się nie nadawał, zatem człowiek, który go do takiego stanu doprowadził, po kilku latach postanowił go sprzedać do rzeźni.
Wieść o Karmelu przez Małopolskę dotarła ze Śląska aż na Pomorze, do Magdy. Lekarka jest koniarą z pasji. Nigdy nie mogła pogodzić się z tym, że wysłużone zwierzęta tak po prostu oddaje się na starość na ubój.