Spali mocno. Niczego się nie spodziewali. Nawet gdy w środku nocy zaczęła dzwonić komórka młodszego syna, to pomyśleli, że ktoś sobie żartuje. Zignorowali pierwszą serię sygnałów. Później drugą. Dopiero za trzecim razem odebrała mama Alberta. Dzwoniła koleżanka, do której pojechał na urodziny. Nikt nie widział go już od trzech godzin. Na pomoście znaleziono tylko ubranie. Równo złożone spodnie, koszulka. Albert był w Liceum Lotniczym w Dęblinie. Wcześniej w harcerstwie. Lubił porządek. Czy ktoś, kto chciałby się zabić, układałby równo rzeczy?
Nad ranem Alberta szukała już policja, żandarmeria wojskowa, a straż pożarna szykowała sprzęt do nurkowania. Na miejsce ściągnięto nawet drona. Rzeczy leżały na pomoście przy plaży Irys nad jeziorem Orzysz. Później przy pomoście stali również rodzice. Około godziny 10 akcję poszukiwawczą pod wodą uznano za zakończoną. Przynajmniej na ten dzień.
Tata Alberta postanowił wznowić własną akcję poszukiwawczą. Zanurkować w tajemnym świecie syna. Komórkę zajęła policja, ale w domu został jego laptop. Pojechał do domu i próbował się do niego zalogować. Komputer zabezpieczony był hasłem. Spakował go w reklamówkę i pojechał do znajomego informatyka. Obejście zabezpieczeń nie trwało długo. Poszukiwania również. W zasadzie wiedział, czego szuka.
Policjanci dużo o tym mówili. Intuicja też mu to podpowiadała. Jeśli Albert chciał odejść, to musiałby zostawić list. Przecież zawsze zostawiają. Przeszukał wszystkie możliwe zakamarki komputera syna. Dowiedział się paru rzeczy, których o nim nie wiedział. Ale nie było tam żadnego listu. Zresztą był przekonany, że go nie będzie. Albert jako pierwszy uczeń w historii szkoły zdobył stypendium dyrektora już w pierwszej klasie. Koledzy z gimnazjum mówili na niego Arni. Raczej był lubiany.