Tylko jedno wyjście
Tylko jedno wyjście. Jak oswoić śmierć? W Polsce to nadal temat tabu
Paweł Walewski: – Udało się pani oswoić śmierć?
Justyna Rutkowska: – Nie wiem. W odróżnieniu od innych ludzi zdążyłam się z nią w pewnym stopniu pogodzić. Na drugim roku studiów psychologicznych poszłam na wolontariat do hospicjum i tak już zostało. Dotykałam tylu umierających, że śmierć nie wydaje mi się już niczym niezwykłym. Nie bałam się. Byłam jej za to ciekawa. Jednak nie zdawałam sobie sprawy, jak wysoką cenę za to zapłacę.
To był skok na zbyt głęboką wodę?
Przyjęto mnie tam bez żadnych kursów, przeszkolenia. Wtedy uznałam to za wyróżnienie. Gdy wysyłano mnie do pacjentów hospicjum domowego, czułam się przy ich agonii niezwykle ważna i potrzebna. Nikt nad tym nie czuwał ani mnie nie powstrzymywał, choć było to szalenie nieprofesjonalne. Po pięciu latach takiej pracy – w świątek, piątek i niedzielę – momentami byłam jak marionetka.
Jak zombie, które nie może oderwać się od śmierci?
„Cześć Justyna, pan zmarł. Czy możesz przyjechać, bo rodzina jest w panice?”. Godzina 23, a ja mówię zasypiającym rodzicom, że jadę na zgon. To było jak misja, której nie wolno lekceważyć. Musiałam sama nauczyć się przebierania pampersów, a po toalecie klękałam z rodziną i modliliśmy się. Często chciałam zostawać dłużej, aby ubierać ciało, zamykać oczy, wkładać do rąk różaniec. Instruowałam, kiedy dzwonić po bliskich, lekarza, księdza, kiedy zapalać gromnicę. Byłam silna, sądziłam, że wiem, co mam robić.
Bez strachu? Bez poczucia obrzydzenia?
Z początku nie mogłam napić się herbaty w mieszkaniach przesiąkniętych zapachem wydobywającym się z rurki tracheotomijnej, ale szybko przywykłam. Nauczyłam się obsługiwać ssak do odsysania śliny. Hamować własne odruchy wobec pacjentów nieustannie wymiotujących, z miską czy nawet wiaderkami przy łóżku, albo plujących, charczących i odkrztuszających żółtozieloną wydzielinę, z pokładami ligniny na poduszce koło głowy.