Kalina otworzyła kiedyś u klientki dużą szafę wnękową, dwa metry na dwa. Od podłogi do sufitu wypełniały ją niemal identyczne T-shirty – białe i różowe, z nadrukiem. Jedna trzecia wciąż miała metki. Klientka nawet nie pamiętała, w jakich dokładnie okolicznościach je kupiła. Ogólnie: na przecenach. – Na zasadzie „Skoro jest za 19,90, to wezmę” – opowiada Kalina. – Wyjmowałam te T-shirty po kolei. Były źle dobrane do sylwetki, bo klientka miała duży biust. Przy dużym biuście brak dekoltu dodaje kilogramów.
Marta w podobnych sytuacjach unika słowa „wyrzucić”. Brzmi ono brutalnie i smutno. Zresztą Marta nie popiera wyrzucania ubrań, które nie są zniszczone – proponuje przekazać potrzebującym, oddać koleżance, sprzedać.
Kalina Kaczmarek pracuje w Warszawie, Marta Górecka w Łodzi. W ostatnich latach usługa przeglądania szaf stała się nowym intratnym zajęciem między innymi dla stylistek, do tej pory skupionych na poszukiwaniu z klientami nowych ubrań. Okazało się, że kupić jest łatwiej, niż oddać.
Co siedzi w szafach i jak tam weszło
Kupuje się przypadkowo, chaotycznie, łapczywie. Kompulsywnie i na zapas. Kalina w nawykach swoich klientek dostrzega ślady PRL, czy wręcz doświadczeń wojennych, przekazywanych – jawnie lub podskórnie – przez pokolenia przetrącone zawieruchami wojen i gospodarczych kryzysów. Że skoro towar jest, to zaraz może nie być. A skoro może nie być, trzeba brać.
Ale też stan zawartości polskich szaf określają sklepowe promocje. – Błędna kolejność analizy – precyzuje Marta. Ocenę przydatności ubrania klient zaczyna od ceny. Jeśli akceptowalna, rzecz uznaje za ładniejszą, lepszą, bardziej stylową, niż faktycznie jest, bez wglądu w to, czy do klienta lub klientki rzecz pasuje, czy posiadanie jej sprawi przyjemność.