Anna Maziuk: – Ile Polek pracuje w Niemczech jako opiekunki?
Anna Wiatr: – Szacuje się, że od 200 do 500 tys. Głównie kobiety po pięćdziesiątce, nawet po sześćdziesiątce. Często z problemami zdrowotnymi.
Trzeba mieć jakieś kwalifikacje?
Ja nie miałam żadnego doświadczenia. To była pierwsza rzecz, jaką powiedziałam pani rekrutującej mnie przez telefon. Pracę opiekuńczą traktuje się jako coś naturalnego, co kobiety wysysają z mlekiem matki. Nic nie trzeba umieć. Potem oczywiście okazuje się, że np. warto wiedzieć, jak podnosić osobę, która sama nie wstaje, w innym wypadku można sobie zrobić krzywdę. Ale wymogów formalnych, konieczności skończenia jakichkolwiek szkół czy kursów, nie ma. W konsekwencji takiej osoby nie zatrudnia się jako opiekunki, tylko jako pomoc domową, co oznacza też, że stawki są niższe.
Wykształcone opiekunki nie podejmują się całodobowej opieki?
Nie ma takiej możliwości. Jeśli ktoś chciałby bliskiej osobie zapewnić w Niemczech 24-godzinną ambulatoryjną opiekę pielęgniarską, wyniosłoby go to 8–10 tys. euro brutto. Poza tym konieczne byłoby zatrudnienie trzech, czterech osób. Dla większości to kwota nie do udźwignięcia.
Alternatywą jest wykorzystywanie pracujących bez przerwy opiekunek z innych krajów. Z tym Niemcy nie mają problemu?
Większość z nich nie zatrudnia opiekunek bezpośrednio, w przypadku pań z Polski robią to polskie agencje pośrednictwa. Podpisują umowy-zlecenia, a potem wysyłają kobiety do Niemiec w ramach delegacji. Stąd bierze się mnóstwo problemów. Państwa przerzucają się odpowiedzialnością i nie wiadomo, kto właściwie powinien się tym zająć. Sytuacja jest wygodna dla obu stron. W Polsce trzeba by uporządkować wiele innych branż, ucywilizować kwestie związane z umowami śmieciowymi.