Po dwóch latach protestowania, manifestowania, pikietowania znów trzeba było wyjść na ulice. Pomimo zmęczenia materiału, frustracji wywołanej tym, że czasem w Polsce protesty nie przynoszą skutku, 17 stycznia, w środę, znowu wyszły tysiące. W Warszawie – 2,5 tysiąca. W Białymstoku, Wrocławiu, Katowicach, Opolu, Radomiu, Lublinie, kilkudziesięciu miastach i miasteczkach – tysiące, setki, dziesiątki. Duża rzecz.
Na transparentach hasło: „Nie dla zaostrzania ustawy aborcyjnej”
Część Polaków postanowiła bowiem usankcjonować utopię, wedle której każda ciąża bez wyjątku ma się skończyć porodem, a posłowie RP posłuchali i skierowali do dalszych prac odpowiedni projekt. Odrzucając projekt przeciwny, dopuszczający aborcję do 12. tygodnia, ale też wprowadzający wiele niezbędnych dziś rozwiązań: „Ratujmy Kobiety”.
Tak, to z pewnością jest moment, w którym trzeba wyjść na ulice. Pytanie tylko, po co? Motyw, który zdominował protesty warszawskie, to zawód, jaki kobietom zgotowała opozycja. Czytano „listę hańby” – nazwiska posłów, którzy zagłosowali przeciw skierowaniu do dalszych prac projektu „Ratujmy Kobiety”. Nawet jeśli nie miał dzisiaj szans na uchwalenie, był przeciwwagą dla projektu ślepoty i egzaltacji. Maszerowano pod siedziby PO i Nowoczesnej.
Tyle tylko, że po 25 latach zaorywania świadomości, wbijania ludziom do głów i serc, że „aborcja to morderstwo, że „dziesięciotygodniowy płód w strachu ucieka od narzędzia, jakim rozrywane jest na strzępy jego ciało” – i jakich tam jeszcze manipulacyjnych, nieprawdziwych, ale wystarczająco sugestywnych obrazów używano – zdecydowana większość Polaków na słowo „aborcja” reaguje cierpnięciem skóry.