Joanna Cieśla: – Słowem roku 2017 według kapituły językoznawców została „puszcza”. Internauci wybrali wyraz „rezydent”, a w drugiej kolejności „smog”. Pani też miała swój typ w internetowym plebiscycie?
Katarzyna Kłosińska: – Tak. Dopisałam jako własną propozycję słowo „weto”. Ale takich dodatkowych propozycji było ok. 300. Co świadczy o sporej popularności konkursu.
A o czym świadczy ta popularność?
O tym, że rośnie świadomość wagi języka. Pomysł na podobne plebiscyty zrodził się w Europie Zachodniej właśnie z zamysłem podkreślenia roli słów, ich wpływu na rzeczywistość. W procedurach tych konkursów zwykle wychodzi się od statystyki – podliczenia, które słowa były wyraźnie częściej używane w określonym typie tekstów. A ponadto w głosowaniu – ostatnio internetowym – ustala się, co było dla odbiorców ważne. Przy czym dla mnie jako językoznawcy słowa roku pokazują nie tylko procesy społeczne, ale też procesy językowe. Kilka lat temu w czołówce było słowo „ministra”, co wyraźnie wskazywało, że wchodzimy w etap demokratyzacji języka.
To znaczy?
Nasila się przekonanie, że sami możemy sobie ustalać, jak chcemy być nazywani.
Dziś prawie nikt nie mówi „ministra”. Wynika z tego, że podobne zmiany mogą się cofać?
W tym przypadku wyraźna zmiana ostatecznie nie zaszła. W różnych okresach pewne tendencje są silniejsze, a inne słabsze. Kilka lat temu była więc tendencja, żeby używać form żeńskich, takich jak „ministra”, która moim zdaniem akurat nie jest dobra – powinna być raczej „ministerka”. Ta tendencja przygasła, choć w rządzie Beaty Szydło i w obecnym kobiet jest wyjątkowo dużo.