Nawet najszczerszy pacyfista powinien zgodzić się z tezą, że wojna jest motorem postępu. Trudno wyobrazić sobie dzisiejszy świat bez wynalazków powstałych tylko po to, by sprawniej można było mordować nieprzyjaciół. Metalurgia, chirurgia (w tym kosmetyczna), lotnictwo, komputery i penicylina (i wiele, wiele innych) – choć służą cywilom, wszystkie narodziły się jako odpowiedzi na problemy wojskowych.
Z dzisiejszej perspektywy trudno sobie wyobrazić, że to także żołnierze pierwsi wpadli na pomysł, aby najważniejsze decyzje podejmować większością głosów. Współczesna armia nawet najbardziej demokratycznego państwa stara się utrzymać bezwzględną dyscyplinę. Wzorem jest, niezmiennie od czasów Fryderyka Wilhelma, pruski dryl – zasada, że rozkaz wykonuje się natychmiast i bez jakiejkolwiek dyskusji. Racjonalność tej metody w zarządzaniu masami żołnierzy wydaje się niepodważalna. Jaki zatem może być związek pomiędzy demokracją i armią?
W drugim tysiącleciu przed naszą erą pojawiło się na Peloponezie wojownicze indoeuropejskie plemię. W zetknięciu ze starszą, wysoce rozwiniętą kulturą kreteńską stworzyło własną, oryginalną cywilizację, nazwaną przez historyków cywilizacją mykeńską. Mykeńczycy byli Grekami. Znali pismo, wznosili monumentalne budowle, z wielkim talentem tworzyli dzieła sztuki. Ale nade wszystko cenili sobie żołnierskie rzemiosło.
Choć złączeni wspólnotą języka i obyczaju, nie stworzyli nigdy jednego państwa; co najwyżej z niechęcią uznawali zwierzchnictwo Myken. Ich królowie, współzawodnicząc o władzę nad całym Peloponezem lub broniąc swej niezależności, toczyli ze sobą częste walki. Nie przeszkadzało im to jednak jednoczyć się dla pokonania wspólnego wroga, czego wojna trojańska jest najbardziej znanym przykładem.