Artykuł w wersji audio
Zmiany ostatnich miesięcy pogruchotały nauczycieli, pogłębiły podziały, rozjechały środowisko. Nie chodzi nawet o podziały polityczne, biegnące przez inne zawodowe grupy. Pod koniec pierwszego roku szkolnego pod działaniem reformy likwidującej gimnazja i zmieniającej podstawy programowe, zwolenników pisowskich wizji w szkołach ostał się może promil. Bardziej widać osłabienie naturalnych kiedyś koleżeńskich więzi, rozbicie zespołów, atomizację. Samotność. Zamieszanie organizacyjne, niedomyślane treści nauczania, coraz to nowe wymogi biurokratyczne podkręciły to, co ruszyło kilka–kilkanaście lat wcześniej.
Pokoje nauczycielskie zaczęły pustoszeć wraz z upowszechnieniem dziennika elektronicznego. Wynalazek, skądinąd pożyteczny i pomagający oszczędzić czas, zlikwidował konieczność wymiany między lekcjami analogowych dzienników, twardo oprawionych tomów. A ta konieczność ściągała kadrę do pokoju na przerwach, tworzyła okazję do rozmowy albo chociaż wymiany spojrzeń. Coraz dotkliwsze przygniecenie pisemnymi sprawozdaniami i raportami oczekiwanymi po każdej szkolnej czynności sprawiły, że nawet ten, kto ostatecznie do pokoju zawędruje, rzadko podnosi głowę znad papierów. Przymus składania etatu w kilku szkołach, dotykający tysięcy nauczycieli, w dużej mierze wykreśla z życia towarzyskiego. W wielu szkołach zrobiło się nerwowo, nudno i smutno, inni próbują ucieczki w sarkazm. Sobotnia manifestacja w Warszawie, kolejna w ostatnich latach próba ruszenia środowiska, od początku komentowana była rytualnie: bez sensu, że w weekend; i tak nikt nie wysłucha; i tak przyjdzie garstka.
Nauczycielscy związkowcy najsilniejszy potencjał buntu czuli wśród kolegów pod koniec rządów PO. Chodziło o żenująco niskie nakłady na oświatę. Ale na horyzoncie była już zmiana władzy, która obiecywała otoczenie edukacji szczególną troską. Gdy troska znalazła wyraz w zmianie struktury szkół i odwlekaniu podwyżek wynagrodzeń, protesty ostatecznie doszły do skutku. Ale niewielkie – i bez odzewu. Rozżalenie i poczucie braku wpływu nauczycieli się wzmogło.
– Mówią teraz: „niech ci u góry walczą, my już nie”; „Strajkowałam i jedyne, co z tego wynikło, to utrata dniówki” – opowiada Bożena Mania, szefowa lubuskiego okręgu ZNP. Paradoksalnie rozgoryczenie nasiliły przyznane wreszcie podwyżki, po kilkadziesiąt złotych na rękę. Ale to nie rozgoryczenie, które pcha do buntu. Raczej wpędza w rezygnację. Grupa facebookowa „Strajk młodych nauczycieli”, której powstanie na fali protestów lekarzy rezydentów odnotowały media, trzy miesiące temu zmieniła nazwę na „Ja, nauczyciel”. Najczęstszą poradą na różnorakie kłopoty jest odejście z zawodu.
W pokojach nauczycielskich wciąż sporadycznie się jeszcze rozmawia. – Ale kiedyś człowiek wyczekiwał przerwy, szedł do pokoju, herbatka, śniadanko, dowcipy. Na radę pedagogiczną piekło się ciasto, czasem było jakieś wyjście poza szkołę. Światopogląd, ideologia? Rozmawiało się o tym zawsze, ale – przynajmniej od ostatnich dekad PRL wyglądało to inaczej niż teraz – ocenia Bożena Mania. – Każdy wiedział, że ktoś chodzi do kościoła, ktoś na pochód pierwszomajowy, a wielu i tu, i tu. Timbre tamtych rozmów był spokojniejszy, deklaracje nie definiowały ludzi tak mocno jak teraz. Więc teraz ludzie wolą tych tematów unikać. Stają się albo milczący, albo agresywni.
Co może szczególnie przygnębiać – jednym z najrzadszych tematów codziennych pokojowych pogaduch, jeśli się trafiają, jest zawodowa misja, dążenie do rozwoju, sens nauczycielskiej pracy.
Zajrzeliśmy do pokojów nauczycielskich w różnych typach szkół, by sprawdzić, czym na co dzień żyją.
Wygaszanie
Zespół szkół: wygaszane gimnazjum plus liceum. Budynek „tysiąclatki” w średnim mieście. W pokoju sześć stolików, obsiadanych w zespołach przedmiotowych – poloniści przy jednym, matematycy przy drugim, przyrodnicy przy kolejnym. Opowiada Biolożka.
Rok temu, pod koniec marca, w mojej szkole był strajk. Udział wzięło 17 nauczycieli z 60. Ktoś nie przyszedł, ktoś poszedł do lekarza, ktoś wziął wolne na dziecko. Ktoś podliczył, że mu się nie opłaca tracić dniówki. W tamten piątek zastanawiałam się, jak w poniedziałek będziemy sobie robić razem kawę, strajkujący z niestrajkującymi? I było tak: najpierw patrzyło się na siebie nad czajnikiem trochę z ukosa, uciekało oczami w telefon, odpowiadało półsłówkami. A potem tu wyszła sprawa jakiegoś ucznia, tam przygotowanie do olimpiady... Pokój nauczycielski ma szczególny genius loci, rozżalenie brakiem solidarności jakoś rozpływa się w powietrzu.
Przed tamtym protestem w pokoju leżała lista, na którą miały się wpisać osoby gotowe strajkować. Pani dyrektor zapewniała, że to dla niej, żeby wiedziała, jak zorganizować pracę szkoły. Ale trochę się gryzłyśmy z koleżankami, czy ta lista nie pójdzie gdzieś wyżej. Fizyk, polonistka i kilka innych osób najpierw się wpisywało, potem skreślało. Ja sama na początku myślałam, że będę strajkować wyłącznie, jeśli całe grono do strajku przystąpi, bo tylko wtedy strajk ma sens. Koleżanki z ZNP przekonały mnie, że nawet jeśli będzie nas trochę, to i tak ma sens.
A ostatecznie wyszła z tego parodia. My, strajkujący, siedzieliśmy sobie w jednej z klas, kawka, herbatka, ciasteczka. Młodzież normalnie przyszła do szkoły, na lekcjach zastępowali nas nauczyciele, którzy nie brali udziału w proteście. Pani dyrektor do nas weszła, powiedziała, że oczywiście całym sercem popiera. W telewizji nadawali, że udział w strajku jest poniżej oczekiwań. Ale nikt się potem nie tłumaczył, dlaczego nie strajkował. O ostatniej manifestacji w Warszawie już nawet nie było rozmowy.
Między tymi, którzy rok temu siedzieli razem w tamtym pokoju, też nie powstała przez to jakaś żołnierska więź. Każdy patrzy ze swojej perspektywy: godzin jest mniej, trzeba sobie radzić. Mnie osobiście trochę boli, że choć pracuję kilkanaście lat, koleżanka przyjęta po mnie wciąż ma pełny etat, a ja straciłam godziny. Bo koleżanka uczy w liceum, a ja głównie w gimnazjum. Ale co mam jej powiedzieć? Ustąp mi? Dalej robimy razem tę kawę.
Czy rozmawiamy o polityce? Zdarza się. Ale autentyczne animozje i żale wywołują praktyczne życiowe sprawy. Matematyczka mogłaby już przejść na emeryturę, a zajmuje godziny, których brakuje młodszym. Ktoś weźmie klucz do sali, inny szuka przez pół lekcji, potem się uniesie i tamtemu nagada. Z przykrością stwierdzam, że takie urazy rozpływają się dużo wolniej niż to, że ktoś nie przyszedł na strajk.
Robić swoje
Prestiżowe liceum ogólnokształcące w mieście wojewódzkim. Neogotycki zameczek objęty ochroną konserwatora zabytków, co ogranicza możliwości remontu. Pokój nauczycielski z dużym stołem pośrodku, osobno stolik z czajnikiem pod ścianą. Małe szafki na rzeczy osobiste, wieszak, buty. Opowiada Polonistka.
U nas wiele spraw reguluje tradycja. W pewnej szkole, w której pracowałam, drzwi do pokoju nauczycielskiego otwiera się kartą przykładaną do czytnika, tu i ówdzie nawet rezygnuje się z klamek. U nas wszystko jest, jak należy – stare drzwi, właściwe miejsce dla każdego przy stole. Niech się strzeże młody nieobeznany kolega przed zajęciem krzesła, zwłaszcza starszej koleżanki.
Moje środowisko – licealne – jest powściągliwe w krytyce reformy, my mamy na tym zyskać. Co rusz szukają u nas pracy nauczyciele z gimnazjów. Ale wolnych godzin do oddania nie ma. W kadrze jest 70 osób, wielu wciąż brakuje do pełnego etatu po godzinie, dwie.
W szkole działają Solidarność i ZNP, czasem objawiają się nagle jakieś nowe związki – Solidarność Oświata, Alternatywa – ale tylko wtedy, gdy coś od nich zależy, np. trzeba wybrać dyrektora. Wykładają ankiety, petycje. I oczywiście gryzą się między sobą. Kolega z ZNP, chemik, na stole w pokoju wyłożył listę, aby zbierać podpisy przeciwników ostatnich zmian w Karcie Nauczyciela. Solidarność rozsyłała esemesy: Bojkotować! Broń Boże nie podpisywać!
Czy rozmawiamy o polityce? Był moment, że mówiło się dużo, wyraźnie wychodził podział na PiS i PO, fizyk, działacz katolicki, poprztykał się z anglistką – hipsterką itd. Ale w którymś momencie sami zaczęliśmy się wyciszać, bo ludzi niosły emocje, klimat za bardzo się zwarzył. No i mogło to dotknąć naszego życia zawodowego. W takich szkołach jak nasza, na świeczniku, wybory dyrektora są mocno upolitycznione. Jak w innych instytucjach budżetowych, konkursy organizują pro forma. Ujawnianie się ze światopoglądem może się odbić na relacjach – także ze szkolną władzą. Coraz częściej przychodzi więc refleksja: robić swoje, w nic się nie angażować politycznie. Ale przecież wszystko jest polityką. I trudno jest robić to „swoje”, jeśli według nowej podstawy programowej mam uczyć o poezji Wojciecha Wencla. Mogę uczyć, ale prześmiewczo.
Codzienne życie towarzyskie w pokoju nauczycielskim wchodzi więc w fazę uwiądu. Ktoś, kto się mocno nastroszy, siedzi w swojej sali od początku do końca dnia. Ze dwa razy w roku – na Dzień Nauczyciela, koniec roku – zdarza nam się z połową kadry wyjść wspólnie na grilla, zrobić ognisko w agroturystyce pod miastem. W węższym gronie kiedyś celebrowaliśmy urodziny, ale to się zdarza coraz rzadziej. I czasu mało, i dąsy, pretensje cieniem się kładą. Wywołane też zmianą koncepcji pracy szkoły. Żartujemy przed lekcjami, że idziemy „świadczyć usługi edukacyjne”. Nie uczyć, kształcić, żadne misje, tylko: jest zamówienie na coś, trzeba zrealizować. Jest nacisk na wyniki egzaminów maturalnych, zdawalność z klasy do klasy, na średnią. Jak się chce być szkołą wysoko w rankingach, to potrzebni są olimpijczycy, dzieci pokazujące się w przestrzeni publicznej. Trzeba istnieć. Nie można zbyt często bawić się w wycieczki, sprawy, które dziś, z perspektywy rynkowej, są rozmienianiem się na drobne, choć kiedyś były esencją szkoły.
Jeśli ktoś jeszcze chce skupić się na uczniu, budować relacje, zawsze musi ponieść koszt, najczęściej relacji z najbliższymi. I wynikają z tego konflikty generacyjne. Komuś brakuje dwóch lat do emerytury, żyje przeświadczeniem, że nauczyciel liceum to alfa i omega, autorytet z samej definicji. I ogranicza pracę wyłącznie do lekcji. Ja jako przewodnicząca zespołu zachęcam do organizowania konkursów autorskich, wykładów, współpracy z uczelniami. Starsze osoby odpowiadają: nie. Wszystko spada na barki młodszych. A o tych młodszych mówi się wtedy, że się lansują, że nadgorliwość gorsza od faszyzmu.
Posłuszni
Zespół szkół gminnych podstawówka i gimnazjum, obecnie przekształcony w podstawówkę. Mały budynek poniemiecki, pokój nauczycielski na dwa stoły, wieszak i szafki. Na szafkach przyklejone kolorowe karteczki z sentencjami. Opowiada Anglistka.
Te karteczki z sentencjami przykleił nam pan dyrektor, abyśmy przypadkiem nie zapomnieli, jak należy uczyć. My nic wieszać nie możemy. Mamy być posłuszni.
Nie uczestniczymy w żadnych protestach, choć w wyniku reformy wielu z nas straciło albo potraci godziny. Każdy by się bał. W szkole teoretycznie działają związki. Na 16 nauczycieli dwóch należy do ZNP, jeden do Solidarności, ale u nas żaden związek nikomu w niczym nie pomoże. Musielibyśmy iść do sądu, a każdy się boi.
W pokoju nauczycielskim zazwyczaj siedzi jedna–dwie osoby, na więcej nie ma miejsca. I nie ma też czasu, żeby usiąść. Na dyżurach też nie można ze sobą rozmawiać. Jedna nauczycielka ma stać na jednym końcu korytarza, druga na drugim – jest monitoring, kamery – w razie pogwałcenia zasad jesteśmy ganieni.
O polityce rozmawiamy, jeśli przypadkiem na właściwą osobę w pokoju się trafi i wiemy, że nie jesteśmy na podsłuchu. Psioczymy i narzekamy – na rząd, na minister Zalewską, na reformę. Ale jak wchodzi geograf, zaczyna się mówić o kwiatkach, rabatkach i jajkach. Donosicielstwo w szkołach kwitnie – w każdej jest grono, które podlizuje się dyrektorowi, bo ma z tego jakieś profity. W naszym zespole można wydzielić dwie–trzy grupy zwalczające się nawzajem, dzielące się, zazdrosne. Tych dyrektorskich pieszczochów jest ze czterech, pięciu. To albo pociotki dyrektora, albo wójta, albo ci, którzy wiedzą, kiedy jakie informacje górze przekazać. Najskuteczniejszy donos – to, że ktoś coś nagadał na pana dyrektora, źle się o nim wyrażał. Wszystko jedno, czy to prawda, czy nie. Te osoby dostają nagrody, wyższe dodatki motywacyjne, lepsze godziny. Jest też grupa osób, które starają się być neutralne, co jednak jest trudne. Przy neutralnej w pokoju można sobie narzekać, ale ona sama się nie odzywa. Przez to jednak w końcu też staje się podejrzana.
Charakterystyczną postacią dla nowych czasów są nauczyciele wirtualni. Kolega jeździ po sześciu szkołach w gminie, żeby uzbierać etat z fizyki. Wiem, jak ma na imię, ale zamieniam z nim tylko: cześć, cześć. I jesteśmy na niego źli, bo jak trzeba zorganizować apel, teatrzyk, zrobić imprezę z uczniami, to jego nie ma. A różnorakich apeli, zwłaszcza tych bogoojczyźnianych, mamy wysyp: żołnierze wyklęci, rocznica śmierci papieża, 3 maja – nasz pan dyrektor kocha te klimaty: białe koszule, sztywno na baczność, guzik, klapa, rączka, goździk. I ksiądz, który wszystko święci.
Dwa, trzy razy w miesiącu mamy rady pedagogiczne, na których wicedyrektorka odczytuje sformułowane wcześniej przez nas samych dokumenty i regulaminy. A w weekendy jeździmy na szkolenia. Na przykład z reformy – co to za reforma, jak się ją wprowadza itd. Przez kilka godzin ktoś czytał ze slajdów i okraszał komentarzami podstawę programową, którą można by przeczytać samemu w 10 minut. Więc żadnych imprez, życia towarzyskiego już nie ma. Nie ma czasu, no i mamy już siebie dość.
W szkołach wiejskich układ wygląda tak: jest wójt, dyrektor, który podlizuje się wójtowi, i nauczyciel, który musi przetrwać, a w zasadzie jest niewolnikiem.
Nasz dyrektor zarządził, że dwie godziny w tygodniu mamy przepracować za darmo, m.in. w świetlicy, mimo że pani minister taką możliwość oficjalnie zlikwidowała. Wójt o tym wie, kuratorium wie, trąbi o tym ZNP i nikt nic z tym nie robi. Na te nasze dwie godziny nie ma żadnej umowy. Gdyby dziecku w ich trakcie coś się stało, nie wiem, kto by prawnie odpowiadał. Formalnie prowadzę te zajęcia prywatnie.
Nawet anonimowe ankiety: czy pan dyrektor dobrze organizuje pracę? czy jego postawa etyczna jest bez zarzutu? – piszemy pod dyktando. Do mnie anonimowa ankieta wróciła… do poprawy. Głosujemy na radzie, czy chcemy przedłużenia kadencji pana dyrektora. Pan dyrektor: to ja wyjdę. A my podnosimy ręce, głosowanie jest jawne. Zawsze 100 proc. na tak.
Boimy się, bo każdy ma albo kredyt, albo dzieci na studiach, albo brakuje mu kilku lat do emerytury. A w gminie nawet na tę słynną kasę w markecie nie jest już tak łatwo się dostać.
Relacje międzypokoleniowe, mentoring? Młodszym kolegom mówię od razu: uciekajcie stąd. I uciekają, na własne szczęście, po roku czy dwóch.
Relacje z uczniami? Na to prawie wcale nie mamy już ani energii, ani czasu. Nawet gdybym chciała zostać po lekcjach, z którymś na spokojnie porozmawiać, to musiałabym się umówić w parku. Bo o godz. 15 szkołę zamykają. Wsiada się w autobusy i wyjeżdża. Sprzątaczki mają z dyrektorem dobrą komitywę, układy rodzinne. Też muszą odebrać swoje dzieci ze szkoły.