Klara, córka Sabiny i Piotra, potwornie się rozchorowała. Zapalenie płuc – trzy tygodnie w szpitalu. – Wtedy naprawdę doszło do mnie, cośmy jej zafundowali – wspomina Sabina. Klara była w tzw. dobrej szkole niepublicznej. Wysoko w rankingach, angielski, francuski, zajęcia od rana do nocy, grasz, śpiewasz, tańczysz. W czwartej klasie zaczęło się rozjeżdżać. Po lekcjach obiad z termosu w samochodzie, trening (woltyżerka, kadra narodowa, do pięciu razy w tygodniu), do tego szkoła muzyczna, bo to pasje. Ale potem prace domowe do godz. 22–23. Coraz gorsze wyniki i wyrzuty w szkole. Korowody zmieniających się co rusz nauczycieli. Regularne poranne bóle brzucha i płacz: Nie pójdę do szkoły. – Gdy usłyszałam: Nie chce mi się żyć, powiedziałam: Koniec. Jeśli nie chcesz, to więcej nie pójdziesz – kontynuuje Sabina.
Ucieczka z ogarniętych chaosem szkół państwowych do niepublicznych bywa pierwszym krokiem rodziców w odpowiedzi na reformę edukacji. Liczba uczniów w prywatnych i społecznych podstawówkach wzrosła przez ostatni rok o prawie połowę – do ponad 140 tys. W części szkół niepublicznych uciążliwości życia daleko nie odbiegają od tych w szkołach rejonowych. Różni się poziom kosztów i presji. Na okresowych zebraniach pani dyrektor prezentowała słupki: tu rośnie liczba udziałów w konkursach, tu dzieci z nagrodami. Kropka w kropkę jak prezentacje kwartalnych wyników spółki.
– Decyzja o rzuceniu systemu to był żywioł – przyznaje Sabina. – Niewiele wiedziałam o edukacji alternatywnej, ale zaczęłam obdzwaniać znajomych. I nagle okazało się, że pozasystemowa edukacja to rozrośnięty równoległy świat, który jest tuż obok, dosłownie.
Tych, którzy robią następny krok, już poza system, też wyraźnie przybywa.