Po co komu studia?
Ruszyła rekrutacja na studia. Co warto dziś studiować?
Artykuł w wersji audio
Wśród studentów humanistyki krąży dowcip: Do urzędu pracy zgłasza się młody absolwent i pyta: czy jest jakaś praca dla kulturoznawcy? – Tak – odpowiada urzędniczka – pensja 7 tys. zł na rękę, służbowy telefon, samochód i możliwość szybkiego awansu. – Pani żartuje! – A kto zaczął?
Wraz z ogłoszeniem wyników matur dobiegnie finału pierwsza tura rekrutacji na studia. Około 330 tys. młodych ludzi zgłosiło akces na wyższe uczelnie; teraz komputerowe algorytmy przemielą maturalne punkty i rozparcelują ich po wydziałach. Dla tych, którzy nie dostaną się na pożądany kierunek, niemal od razu ruszy druga tura naboru, potem następne. Polskie uczelnie oferują 900 kierunków studiów, stacjonarnych i niestacjonarnych, płatnych i wolnych od opłat.
Przez ostatnią dekadę studentów systematycznie jednak ubywa. Jak podaje GUS, z 1,94 mln w 2007/08 r. zostało ich 1,3 mln w mijającym roku akademickim. Główny powód to niż demograficzny, ale i zainteresowanie nauką na uczelniach w ostatnich latach powoli malało. To z kolei może być efekt wielkiego edukacyjnego oszustwa, jakim był wysyp „akademii tego i owego” – małych, prywatnych uczelni o żenującym poziomie. Powstało ich grubo ponad 300. Oferowały na wpół fikcyjne etaty uznanym wykładowcom z dużych ośrodków akademickich. Rekordziści mieli ich nawet po kilkanaście. Złośliwi nazywali ich „obwoźnymi dostawcami usług edukacyjnych”. W skrajnych przypadkach władze „akademii” sugerowały, że: pan profesor nie musi się stale fatygować, ważne, by jego zdjęcie wisiało w gablocie. Młodzież głównie ze wsi i małych miasteczek szturmowała te niby-szkoły, bo jej wmówiono, że dyplom otwiera ścieżki kariery. Potem okazało się, że ma on wartość papieru, na którym go wydrukowano. Na szczęście demograficzny niż i ucywilizowanie przepisów likwidujących patologiczną wieloetatowość sprawiły, że większość „akademii” (choć nie wszystkie) zniknęła. Ale zaufanie do systemu szkolnictwa wyższego zostało nadszarpnięte.
Inżynieria i analiza danych
Ci, którzy zaczęli studia zaraz po maturze, w rekordowym 2010/11 r. stanowili 40,8 proc. wszystkich 19–24-latków, w 2016/17 r. – już 36,8 proc. W mijającym roku akademickim statystycy znów zauważyli lekki wzrost, do 38 proc. studiujących młodych. To daje do myślenia, bo jeszcze półtora roku temu obawiano się, że komisje rekrutacyjne dotkliwie przykręcą kandydatom śrubę. Ministerialne rozporządzenie uzależniło dofinansowanie z budżetu dla uczelni od liczby studentów przypadających na wykładowcę – najwyżej 13 na jednego. Ale – może właśnie przez wspomniany niż – nabory ograniczyła tylko część szkół wyższych.
Decyzje o tym, ile osób przyjąć na różne kierunki studiów, władze wydziałów podejmują na podstawie zainteresowania kandydatów z ubiegłych lat i liczby pracowników, którymi mogą ich obsłużyć. W ubiegłym roku rekordową popularność, mierzoną konkurencją wśród chętnych, zyskał kierunek „inżynieria i analiza danych”, gdzie startowało po 54 osoby na miejsce; na prowadzącej ten kierunek Politechnice Warszawskiej w tym roku przewiduje się jednak nadal przyjęcie tylko 30 studentów. Dalej na podium było zarządzanie inżynierskie – 19 kandydatów na miejsce – i z niemal taką samą liczbą chętnych chemia i toksykologia sądowa. W liczbach bezwzględnych najwięcej chętnych (ponad 40 tys.) było na informatykę. Kolejne miejsca zajęły zarządzanie, psychologia, ekonomia i prawo.
Wykładowcy przyznają, że sami nie rozumieją uporu kandydatów w wyborze niektórych kierunków. Według brytyjskich badaczy aż 98 proc. zawodów związanych z finansami w najbliższych latach zniknie, pozostaną te wymagające swoistej kreatywności: – Tymczasem 62 proc. studentów mojej uczelni od 25 lat wybiera finanse i rachunkowość, zapycha rynek; ich młodsi koledzy już dawno nie mają gdzie pracować – zwraca uwagę profesor wyższej szkoły ekonomicznej.
Na podstawie danych GUS można szacować, że nasz system edukacyjny już szykuje kolejne 15 tys. dziennikarzy, 35 tys. politologów i ponad 100 tys. pedagogów. Gdzie znajdą pracę?
Z drugiej strony rysują się też wyraźnie nowe trendy. Do czołówki popularności na wielu uczelniach weszła weterynaria. Na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim należy do najbardziej pożądanych kierunków – pięć osób na miejsce, a jednocześnie tu jest największy nabór – 200 osób na rok. UWM od dwóch lat idzie za ciosem i proponuje również studia „zwierzęta w rekreacji, edukacji i terapii”. Na wielu uczelniach po 10 chętnych ubiega się o miejsce na kryminologii lub skandynawistyce. Wydziały filozoficzne oferują modny ostatnio kierunek – kognitywistykę. Jednocześnie co roku szkoły wyższe sondują grunt nowymi ofertami. UJ od października proponuje studia latynoamerykańskie, Uniwersytet Łódzki – m.in. kierunek ekomiasto, który ma kształcić specjalistów od zrównoważonego rozwoju miast, tworzących wizje i plany ich rozwoju.
Młodzi są skłonni do tego rodzaju eksperymentów. A co innego właściwie mieliby zrobić? Zwłaszcza ci z inteligenckich domów, którzy czują presję rodziców. Matka maturzysty, która próbowała podejmować z nim dyskusję o kierunku studiów, usłyszała: Nie przejmuj się, przyniosę ci ten dyplom, bo to o to chodzi, prawda? Według badań GUS blisko 80 proc. Polaków chce wyższego wykształcenia dla swoich dzieci.
Z obserwacji wykładowców wynika, że o wyborze kierunku często decyduje przypadek (np. dobra reklama wydziału), sieci rówieśnicze czy wręcz geografia – ktoś chce studiować w Warszawie, Gdańsku czy Krakowie. A co? To już kwestia wtórna. Zwłaszcza że wnioski o przyjęcie na studia składa się szerokim gestem – od administracji począwszy, przez bezpieczeństwo żywności, po archeologię. Jeśli na najbardziej pożądany kierunek zabraknie punktów, w kolejce czeka ten drugiego wyboru, a za nim kolejne. Ograniczeniem są na ogół tylko zdawane na maturze przedmioty. A większość uczelni na większości kierunków zostawia kandydatom dużą swobodę tego, czym się wykazać.
Adam, dziś na II roku niszowego kierunku przyrodniczego, w przeszłości student prawa, politologii i administracji, przyznaje, że on sam i wielu jego kolegów decyzje o studiowaniu podejmowali pod wpływem popularnych seriali. – Ktoś lubi „Dr House’a”, więc postanawia iść na medycynę, a potem się dziwi, że to nie tak wygląda jak w filmie. Kryminologia czy skandynawistyka to kierunki też często wybierane na fali popkultury.
Dr hab. Hanna Mamzer, wykładająca na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, ma wrażenie, że osoby, które przychodzą studiować na jej wydział – czyli socjologię – nie mają sprecyzowanych oczekiwań. Ani też wyobrażeń o tym, co po studiach z ich rozwojem, karierą miałoby się dziać. – Myślenie, które ciągle pokutuje – że na studia idzie się, żeby mieć zawód – w dzisiejszej rzeczywistości społecznej jest zupełnie nieadekwatne. Rynek pracy zbyt szybko i zbyt drastycznie się zmienia. W wielu miejscach potrzebne jest łączenie kompetencji, które wykraczają poza jedną profesję, np. socjologa i informatyka albo socjologa i lekarza. Na uczelniach wyższych, zwłaszcza na kierunkach humanistycznych, możemy zaoferować pewną podstawową wiedzę, ale też nie ma sensu na wykładach zasypywać ludzi zbyt wieloma faktami. Powinniśmy proponować ewentualnie znajomość metodologii, prowadzenia badań, ale przede wszystkim rozwijanie krytycznego myślenia, zdolność do dyskusji, selekcji informacji.
Hanna Mamzer obawia się jednak, że studenci nie odczuwają specjalnie takich potrzeb. Co przypisuje systemowi powszechnej edukacji, który coraz skrupulatniej owe potrzeby z nich ruguje: – Mam poczucie, że jest im wszystko jedno. Gdy pytam o oczekiwania – co by chcieli zrobić na zajęciach – odpowiadają odtwórczo: chcą się spotkać z organizacją, którą już znają. Nie formułują autentycznych oczekiwań, bo nie potrafią ich nazwać, zdiagnozować swojego stanu.
Masa tabulettae
Wykładowcy kierunków humanistycznych szacują ostrożnie, że jedynie około 10 proc. studentów to ci, którzy dokonali świadomego wyboru. Podobnie na archeologii – te 10 proc. liczbowo to tyle, ile w czasach niskiego wskaźnika skolaryzacji dostawało się na te studia. Reszta to tzw. spady, czyli ci, którzy nie dostali się na inne wybrane kierunki, np. romanistykę. Dla kadry naukowej to problem, bo trudno uczyć ludzi, których nie interesuje to, co studiują.
Od lat słychać także narzekania na jakość uczniów, których dostarczają szkoły średnie. Kadra naukowa ma świadomość, że podczas wykładu lepiej nie używać metafor, nie odwoływać się do kodów kulturowych i, broń Boże, nie stosować wyrażeń typu „rudymentarny”. Gorzej – według wykładowców – maturzyści nie tylko nie potrafią myśleć krytycznie, formułować myśli, argumentować, ale wręcz czytać i pisać. Oczywiście nie literalnie; w tym sensie, że widok grubszej książki budzi w nich paniczny lęk, a napisanie kilkustronicowej sensownej pracy bywa zadaniem nie do przejścia. Szkoła ich do tego nie przygotowała. Trening do matury z przedmiotów humanistycznych prof. Tomasz Szlendak, socjolog z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, nazywa szkoleniem szympansa bojowego do rozwiązywania testów. A to matura decyduje o przyjęciu na studia. Dlatego coraz częściej mówi się o powrocie do egzaminów wstępnych. Niektóre kierunki już je wprowadziły.
– Jestem przeciwny temu, by zamykać ludziom w ten sposób drogę na studia. Trzeba dać im czas na przejście z systemu szkolnego na akademicki. Naturalny odsiew następuje już po I roku – deklaruje prof. Arkadiusz Chrudzimski z Instytutu Filozofii Uniwersytetu Szczecińskiego.
Masowość ma też drugą stronę – jest zmorą najzdolniejszych studentów, którzy idą na uczelnię po intelektualną przygodę i giną w morzu przeciętności. Podczas pierwszych lat studiów raczej trudno liczyć na relację mistrz–uczeń.
– Może moje oczekiwania były wygórowane i iluzoryczne, ale weryfikowałem je z biegiem czasu i nadal czuję się rozczarowany – mówi student Międzyobszarowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych i Społecznych na Uniwersytecie Warszawskim. – Oczekiwałem ożywczej atmosfery, ekscentryczności, myślenia pod włos, a mam wrażenie, że uczestniczę w niemrawym teatrzyku, gdzie dominującą postawą jest obojętność. Po odejściu na emeryturę kilku profesorów zajęcia eksperymentalne prowadzą niekompetentni doktoranci, którzy ograniczają się do rekonstrukcji treści, byle odhaczyć program. Jest kilku fantastycznych dydaktyków, ale trzeba mieć szczęście, żeby na nich trafić. Mówimy o prestiżowym wydziale na prestiżowej uczelni. Wolę nie myśleć, jak to wygląda gdzie indziej.
Reformy-deformy
Z polskim szkolnictwem wyższym jest kiepsko – z tym mało kto skłonny jest polemizować. Świadczy o tym choćby fakt, że nasze najlepsze uczelnie są poza pierwszą trzysetką rankingu szanghajskiego. Ich zmorą jest przeciętność, drugorzędność, lokalność. Jedni narzekają, że reformy minister Barbary Kudryckiej, które miały usunąć nepotyzm i wiecznych adiunktów bez ambicji, zmieniły uczelnie w biurokratyczne przedsiębiorstwa, a problemu nie rozwiązały.
– W naszym środowisku ciągle funkcjonują enklawy „wolnomyślicieli”, ludzi na katastrofalnym poziomie naukowym, którzy wymościli sobie wygodne miejsca. Są dziekanami, kierują instytutami i jakiekolwiek zmiany postrzegają jako zagrożenie – ocenia prof. Chrudzimski. – Zamykają się na ludzi z zewnątrz, bo boją się konkurencyjności. Zmorą są ustawiane konkursy, których warunki sformułowane są tak, żeby spełniał je tylko jeden kandydat. Wolą zatrudnić własnego klona niż kogoś zdolniejszego od siebie. Po co im messerschmitt, który ich będzie zawstydzał?
Jan Rokita w artykule na temat Konstytucji dla Nauki upatruje źródła buntu wobec reformy Gowina w środowiskowym oportunizmie. Pisze, że protestują przeciętni profesorowie, którym uczelnie zapewniają święty spokój i prawo do nicnierobienia, organizatorzy kiepskich studiów doktoranckich, uczelnie, które dla pieniędzy zmieniły się w kombinaty produkujące taśmowo dyplomy. Coś w tym jest, ale to nieprawda, że protestują głównie akademickie miernoty.
Doświadczenie wskazuje, że lęk przed pisowskimi reformami nie jest nieuzasadniony. Środowisko naukowe obawia się ograniczenia autonomii uczelni. A spora jego część nie bierze czynnego udziału w tej debacie, bo uznała, że dialog z władzą, która demoluje system demokratyczny i łamie konstytucję, po prostu nie przystoi. Na dłuższą metę tej dyskusji jednak nie da się uniknąć. Po latach reform i zbierania doświadczeń warto postawić kilka zasadniczych pytań: jaka ma być idea uniwersytetu, na ile ma on odpowiadać na potrzeby rynku pracy, jak znaleźć złoty środek między masowością kształcenia, a jego elitarnością, co zrobić, by polskie uczelnie przezwyciężyły kompleks lokalności?
Bo mimo wszystko warto studiować. Choćby z najbardziej utylitarnych względów. Dyplom niczego nie gwarantuje, ale nadal zwiększa szanse na rynku pracy. Brak studiów, ze względów formalnych, pewne życiowe ruchy odcina. Do objęcia stanowisk kierowniczych w wielu instytucjach, zwłaszcza państwowych czy samorządowych, dyplom jest wymagany. W krótszej perspektywie wciąż widać, że wykształcenie pozostaje tym, co (obok płci) najbardziej wpływa na różnice wynagrodzeń. Choć nie są już dwukrotne, jak bywało w przeszłości. Średnie miesięczne zarobki netto osób z niższym wykształceniem – według Bilansu Kapitału Ludzkiego – w 2017 r. wyniosły 2194 zł, ze średnim 2621 zł, a z wyższym 3623 zł.
Kierownik autobusu
Część wykładowców ma świadomość, że stają ze swoją ofertą do wyścigu z czasem. I że myśląc konwencjonalnie, utartymi schematami kształcenia, nie sposób tego wyścigu wygrać. – Na naszym wydziale wprowadzamy wielodyscyplinarność i wychodzimy poza humanistykę – mówi prof. Maria Poprzęcka z Artes Liberales na UW. – Staramy się zapewnić studentom bardzo intensywny trening intelektualny i takie umiejętności, jak praca w zespole, autokrytycyzm oraz zdolność znoszenia krytyki z zewnątrz. Wypracowaliśmy taką ofertę we współpracy z konsylium biznesmenów i headhunterów, którzy nie mają nic wspólnego z humanistyką.
Na znaczenie ogólnego treningu w nauce przypisanego studiom zwracają też uwagę pracodawcy. Przekonują, że warto inwestować w studia, nawet jeśli później ląduje się w biurze w roli recepcjonistki, właśnie dlatego, że na dziś istniejących stanowiskach w perspektywie lat też trzeba spodziewać się zmian. – A do zmian łatwiej dostosować się tym, którzy mają trening w nauce – zauważa Jakub Gontarek z Konfederacji Lewiatan.
A poza wszystkim uczelnie nie są po to, żeby nie było bezrobocia; a już na pewno nie wyłącznie po to. Społeczeństwo potrzebuje ludzi wykształconych, giętkich umysłowo, potrafiących budować relacje. A studia, poza poszerzeniem horyzontów i uniwersalnymi kompetencjami, dają także możliwość nawiązywania kontaktów. Z badań prof. Krystyny Skarżyńskiej z Uniwersytetu SWPS wynika, że ukończenie studiów wpływa również na wyższy poziom tolerancji, a niższy autorytaryzmu i konformizmu.
– To są cechy ważne społecznie – przekonuje prof. Skarżyńska – zwłaszcza że wyższe wykształcenie wpływa także na mniejszą tolerancję wobec agresji, mniej negatywną, zero-jedynkową wizję świata i bardziej liberalną postawę.
Wygląda na to, że kilkuletnie studia nawet jeśli nie są automatyczną przepustką do kariery, raczej nie powinny nikomu zaszkodzić. Chyba że sfrustrowanemu kierowcy, który wierzył, że zostanie po nich kierownikiem. Ale ten etap – promowania iluzji – mamy już chyba za sobą.