Ostatnia próba ujarzmienia Saszki w jego poprzednim wielkoświatowym życiu, w sportowej stajni pod Wrocławiem, to była dmuchana lala. Saszka jeszcze nazywał się Jumbo, takie imię widniało w doskonałym rodowodzie konia za kilkadziesiąt tysięcy u arabskiego właściciela. Lalę dla Jumbo wieszano więc nad boksem i opuszczano w dół, żeby przyzwyczajał się, że ma nad sobą człowieka. Jumbo, jak zawsze, rwał się, walił kopytami. Uderzał łbem w ściany. Nie było szans, by na nim jeździć; nawet pięć osób nie dawało rady go utrzymać. Gdy niebawem, mimo ogromnych starań trenera i końskiej dawki środków uspokajających, Jumbo stratował kowala, jego los się przesądził: rzeźnia.
Uznano, że jest wariatem. Ale żyje, bo znalazł się ktoś, kto dał mu ostatnią szansę. Też wariat, w pewnym sensie. Robert Kaźmierski miał już doświadczenie z wyprowadzaniem zwichrowanych koni na prostą. Dziś w Mniszkowie, w stajni Czarodziejska Góra, podleczony Saszka uczy menedżerów, konsultantów, dyrektorów największych firm, jak być lepszym szefem. Pozwolił się ujeździć, daje się wyprowadzać na tor przeszkód. Może wróci do sportu.
– Każdy z nas ma w sobie jakiegoś Saszkę. Coś, z czym trzeba umiejętnie się obchodzić, żeby nie odpaliło – mówi Marcin Guzik, prezes firmy konsultingowej TenStep Polska, której konsultanci pracowali z końmi w Mniszkowie. – Kłopoty, jakie spotykają firmy, są zwykle konsekwencją kłopotów ich menedżerów. Tych wewnętrznych Saszków, z którymi sobie nie radzą.
1.
Podobnie jak każdy ma swojego Saszkę, każdy ma swój Mount Everest. Ta góra w opowieści o karkonoskich koniach nie występuje przypadkiem. Robert Kaźmierski, który założył to miejsce, przez lata kierował wyprawami alpinistycznymi; zdobywał ośmiotysięczniki, ratował z opresji kolegów – alpinistów i himalaistów.