Kłopoty Janusza B. zaczęły się przez psa. Po prostu podejrzał raz miskę więziennego owczarka. Wyglądało na to, że pies żarł lepiej od niego. Kasza. Do tego grube mięsne skwarki. A on na obiad miał fasolkę po bretońsku, z której wyłowił trzy kawałeczki kiełbasy i jakiś ochłap, który według jadłospisu miał być wędzonym boczkiem.
B. zaczął drążyć temat i okazało się, że ustawowo psy są lepiej karmione od osadzonych. Konkretnie to zimą mają stawkę 8,40 zł dziennie. A latem 7 zł. Stawka na psa małego była niższa – zimą 5,88 zł, a latem 4,90. Tymczasem podstawowa więzienna stawka żywieniowa wynosi 4,20 zł.
B. dopytał jeszcze drogą urzędową o stawkę na klawisza. Dowiedział się, że trzymając się kwot, strażnik w jeden dzień zjada za tyle, co on w sześć dni. I tak go to zabolało, że w ogóle stracił ochotę na jedzenie. Ktoś szybko doniósł, że B. rzucił platerę, czyli rozpoczął głodówkę. Nie minęły dwa dni, a on już był w transporcie. W więziennictwie jest taka niepisana zasada, że podróże kształcą. Tym, którzy się buntują, zapewnia się podróż do zakładu, gdzie mają gorsze warunki.
Garowanie
Wspomniana podstawowa więzienna stawka żywieniowa na poziomie 4,20 zł na dzień nie była obiektem zazdrości. Do czasu, aż rok temu Najwyższa Izba Kontroli ogłosiła raport z kontroli szpitalnych stołówek. Okazało się, że były takie placówki, które wkład do kotła miały na poziomie 3,70 zł. Niektóre szpitale na oczy nie widziały dietetyka, choć ustawowo powinny go zatrudniać. W innych z kolei główną przyprawą była sól. Rekordzista dosypywał jej tyle, że zapewniał 347 proc. dziennego zapotrzebowania. Od samego czytania raportu NIK można było się rozchorować: „W większości kontrolowanych szpitali pacjenci otrzymywali posiłki nieadekwatne do stanu zdrowia.