Dorsz, słabiej znany pod łacińską nazwą Gadus morhua, okazał się zwykłym gadusem. Chudnie, karłowacieje, a co gorsza gubi charakter. Z dumnego, choć nieco leniwego drapieżnika w zaledwie kilka lat ryba stała się cieniem samej siebie. Trzeba uczciwie przyznać, że wszystko to z wydatną pomocą człowieka. Na przyszły rok naukowcy rekomendują całkowite wstrzymanie połowów w celu zatrzymania katastrofy gatunku. Jest już tak źle, że z naukowcami zgadzają się nawet politycy. Minister Marek Gróbarczyk zapowiedział właśnie, że poprze całkowite wstrzymanie połowów w 2020 r. Chyba że wcześniej sam polegnie pod naporem gniewu polskich rybaków.
W nadmorskiej smażalni pana Mirka świeży bałtycki dorsz to już właściwie towar spod lady. Jego konkurenci nie bawią się nawet w takie niuanse, tylko od razu serwują klientom rozmrażanego albo wciskają dorsza atlantyckiego. Statystyczny Polak je 12,5 kg ryb rocznie. Czyli o 8 kg mniej, niż wynosi średnia światowa. Pod kreską średniej światowej jest również w kwestii świadomości tego, co dostaje na talerzu. Dorsz jak dorsz. Z lodówki czy z morza, byle było dużo i tanio.
Osobiście pan Mirek atlantyka nie rusza, bo nie dość, że rozmrażany, to jeszcze tuczony na metalach ciężkich, bo w dużych rybach kumuluje się ich więcej. Z bałtyckiego dorsza wyszedł. Tyle że już kilka lat temu klienci zaczęli mu się awanturować, że zapłacili za dorsza, a dostali panierowaną skórę.
Na początku próbował tłumaczyć, jak się sprawy z bałtyckim dorszem mają. Owszem chudy jak szczapa, ale smaczny. Tłumaczenie, że gadus morhua wszedł w fazę gatunkowej destrukcji i być może obserwujemy jego ostatnie chwile, zupełnie nie pomagało. Ludzie na wakacjach jakoś nie chcieli tego słuchać. Upierali się, że dostają bałtyckie ochłapy. Ostatnio problem rozwiązał się sam, bo ryby jest jak na lekarstwo.