Po cichu, prawdopodobnie w kwietniu, resort zdrowia zmodyfikował „Program kompleksowej ochrony zdrowia prokreacyjnego (2016–2020)”. Uruchomiono go po zakończeniu refundacji zabiegów in vitro, programu wprowadzonego przez rząd Platformy. Poprawka jest drobna, ale znacząca – zniknął prognozowany wskaźnik jego efektywności: 30 proc. potwierdzonych ciąż.
Znaczy to tyle, że resortu zdrowia nie obchodzi, ile par zakwalifikowanych do programu – nomen omen prokreacyjnego – zajdzie w ciążę oraz ile ciąż zakończy się szczęśliwymi narodzinami. Resort nie chce, żeby go rozliczać ze skuteczności – państwo niby leczy, wydaje miliony na drogi sprzęt i adaptację pomieszczeń, ale nie powinniśmy spodziewać się efektów.
Czy diagnostyka zakończy się ciążą
– Ministerstwo pytało nas o liczbę uzyskanych ciąż, bo państwo ich pytaliście i pytali o to posłowie – mówiła nam jedna z lekarek pracujących w dużym ośrodku referencyjnym programu. Wolała nie podawać nazwiska, żeby uniknąć kłopotów. Resort zdrowia z krytycyzmem podchodzi do uwag dotyczących funkcjonowania programu.
Do grudnia ubiegłego roku do programu zgłosiło się 2053 par, z czego 1992 pary rozpoczęły diagnostykę. Szansę na zakwalifikowanie mają wciąż tylko osoby wcześniej niediagnozowane. Jak uważa Marta Górna, przewodnicząca Stowarzyszenia na rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji „Nasz Bocian” – to tak jakby stworzyć program leczenia raka, ale zabronić udziału tym, którzy już wiedzą, że są chorzy. Kiedy w gabinecie pada wskazanie do leczenia pozaustrojowego czy