Wojska obrony przed burzami
WOT, więcej niż pomysł kontrowersyjnego ministra
Egzamin był niezapowiedziany. Kiedy w maju z nieba lunęło, a rzeki wystąpiły z brzegów, WOT dopiero planowały ćwiczenia z reagowania kryzysowego. Chcąc nie chcąc, żołnierze-ochotnicy znaleźli się na pierwszej linii, najpierw w roli wysuniętych obserwatorów przemieszczania się frontu burzowego. Temu wichura zerwała dach w obejściu, tamten widział, jak lokalna rzeczka zalewa domy, więc dzwonili do dowódców, alarmowali. Zadziałali jak czujki w łańcuchu ostrzegania i sami uruchamiali jego dalsze ogniwa. W Polsce jest tak, że by użyć wojska do zwalczania skutków klęski żywiołowej, nawet o bardzo lokalnym wymiarze, konieczna jest skomplikowana papierologia, wniosek wojewody i decyzja samego ministra w Warszawie. Pamiętny cytat o niechęci wojewody pomorskiego do „wzywania wojska do grabienia liści” miał takie tło.
Tym razem jednak wszystko działo się szybko i na telefon, papiery szły swoim obiegiem, gdy żołnierze WOT już byli w akcji na wałach. Szef MON – wcześniej minister spraw wewnętrznych – zna wojewodów i komendantów straży pożarnej, ma ich numery. – Czasami to zajmowało 15 min, tyle czasu potrzebował minister Błaszczak na wydanie decyzji o zaangażowaniu wojsk – mówi gen. dyw. Wiesław Kukuła, dowódca WOT.
Władzom mogło szczególnie zależeć, by wykazać sprawność nowo powołanego, ciągle budowanego rodzaju wojsk. Ale minister nie mógł być stuprocentowo pewien, że dadzą radę. – A co by było, gdyby to nie woda, tylko zielone ludziki? – zastanawia się Kukuła. Macierewiczowski scenariusz walki WOT ze Specnazem może i należy uwzględnić w szkoleniu wojskowym, ale w maju od sprawnej obsługi karabinu bardziej przydała się umiejętność machania łopatą, cięcia piłą, podłączenia agregatu i napełniania worków z piaskiem.