Rzecz nie jest nowa. Ot, choćby w renesansowej Florencji fanatyczny mnich Girolamo Savonarola sięgnął po władzę, opierając się na tzw. piagnoni, armii chłopców. Wsławili się oni tym, że atakowali na ulicach kobiety, które wbrew zakazom dominikanina śmiały pokazać się publicznie w klejnotach, bądź wkraczali do domów bogatszych mieszczan i ogałacali je, powołując się na prawo o ograniczaniu zbytku. W razie oporu sięgali po kamienie i pałki.
Ale symbolem zjawiska stały się wydarzenia równo sprzed półwieku, kiedy w Chinach narodziła się tzw. Czerwona Gwardia.
Przypadek: hunwejbini
Zaczęło się – jak zwykle, gdy do polityki wciągano młodzież – od chęci przejęcia pełnej władzy. Ponad 70-letni Mao Zedong czuł się coraz mniej pewnie. Rozpoczęta w 1958 r. z jego inicjatywy polityka tzw. Wielkiego Skoku zakończyła się klęską. Nie tylko nic nie wyszło z planu radykalnego wzrostu produkcji (rolna miała się w ciągu pięciu lat podwoić, a przemysłowa – zwiększyć ponad sześciokrotnie). Okazało się, że pomysły Mao, oparte na tzw. bitwie o stal, czyli próbie produkowania żelaza w gospodarstwach domowych, doprowadziły do rozkładu tradycyjnej struktury gospodarczej kraju. Chłopi zamiast pracą na roli zajęli się wytapianiem stali w przydomowych piecach, ta do niczego się nie nadawała, a zbiory w większości zgniły. W efekcie tzw. gorzkich lat (1958–1961) z głodu umiera blisko 50 mln Chińczyków.
Wtedy Mao kończy oficjalnie Wielki Skok i demonstracyjnie wycofuje się z przewodniczenia republice. Pozostaje wprawdzie wciąż liderem partii, a jego naród od ponad 2 tys. lat przyzwyczajony jest do poddańczego kultu rządzących nim despotów. Mao zasadnie jednak może się obawiać buntu ze strony aparatu.