Tego wieczoru byłem daleko od Śląska. Dopiero ok. 20 dowiedziałem się z TOK FM, że wybuch gazu unicestwił trzypiętrowy dom razem z ludźmi. Zbudowany nie z lekkich w kostek domina, ale cegła po cegle: z porządnej cegły. Nie na lata, ale na pokolenia. Żeby się oprzeć halnym i innym wiatrom. Nie jak wyrzut wulkanu, który lojalnie uprzedza o swoich zamiarach. To na miarę takiego górskiego miasteczka, jakim jest Szczyrk, hekatomba.
Ci z Leszczynowej
Radio mówiło, że prawdopodobnie w tym momencie, w tej sekundzie, było w środku ośmioro domowników. Dwie dwupokoleniowe rodziny. Zawrócić o kilkaset kilometrów już nie mogę, choć lata temu, jako rasowy reporter, pewnie bym to zrobił. I zaraz myśli ścigają się w głowie – przecież Szczyrk jest wypełniony znajomymi i przyjaciółmi jak dobre ciasto rodzynkami. Dzwonię z duszą na ramieniu. Jeden, drugi, trzeci telefon. Z każdego to samo uspokojenie: – Jasiek, to nie my, to Kaimowie z Leszczynowej... 200–300 metrów od nas.
Leszczynowa nic mi nie mówi. Dowiaduję się, że to jedna z wielu ulicznych wstążeczek odchodzących od głównej, Myśliwskiej. Na takie uliczki trafia się po omacku. Bez nazwy i numerów. Ważna jest ta główna, biegnąca dalej na Salmopol, Biały Krzyż i do Wisły.
Leszczynowa, Kaimowie... Znajomi? – Nie twoi, Jasiek, raz, może dwa mogliście ich u nas spotkać, ale dawno, gdzieś 10 lat temu na jakiejś rodzinnej imprezie, pewnie nie będziesz pamiętał. Nie pamiętałem. Mogło to być wtedy, kiedy w „Polityce” rozstrzygaliśmy nie do rozstrzygnięcia góralskie sprawy i wojny związane z wyciągiem i trasami na Skrzyczne. W końcu Słowacy wzięli te odwieczne polskie problemy w swoje ręce i mamy coś pięknego: najwspanialszy ośrodek narciarski w kraju. Rzut beretem, jak się rzuci z dołu, od Kaimów.
Cudów nie ma, zdarzają się przypadki
Kiedy toczyły się takie krótkie, urwane rozmowy, wszyscy mieliśmy jeszcze nadzieję. Ja, z daleka od tego wszystkiego, oni – tam. Przecież tyle osób wyratowano spod gruzów po bombardowaniach, trzęsieniach ziemi, przecież także po wybuchach gazu. Albo spod hali Targów Katowickich tamtego stycznia, zaraz będzie 14 lat. Zginęło 65 osób, ale tylu uratowano, więc może...? Cudów nie ma, ale zdarzają się przypadki. Może ktoś w tej właśnie sekundzie przejdzie kilka centymetrów dalej – widzieliśmy to i opisywaliśmy ze Sławkiem Mizerskim w tamtych dniach. Krok do przodu, krok do tyłu albo w bok... Krok znaczy życie. Doby mijały, a spod gruzów wyciągano wciąż żywych właścicieli i miłośników pocztowych gołębi. Dlaczego w Szczyrku miałoby być inaczej?
Generał od strażaków: – Jasiek, dach ze śniegiem zaskrzypiał, zatrzeszczał na kilka sekund wcześniej, niektórzy spojrzeli na moment zagrożeniu prosto w twarz. Niektórzy mieli szczęście. No ale wiesz, przecież zdarzają się cuda, może i u nas się zdarzy.
Nie mam przed oczami tragedii, które wywołał wybuch gazu. Przez odgradzający płot widziałem kiedyś ruiny Rotundy w Warszawie. Zginęło wtedy 49 osób, które akurat w tym momencie przyszły po coś do PKO. W tamtej chwili w banku było 170 pracowników i ok. 300 klientów. Nie widziałem tragedii z kwietnia 1995 r. w Gdańsku, kiedy w wielkanocny poniedziałek od wybuchu runął budynek. Rysia Socha była na miejscu i kiedy wspomina ten czas sprzed ćwierć wieku – łzy leją się same. Choć zginęły 22 osoby, ale setki się uratowały! Cóż z tego, że poranione, poturbowane – ale żyją!
Dlaczego w Szczyrku miałoby być inaczej?
Kamienica w Katowicach
Dlatego choćby, że się wie, co się stało w Katowicach na Chopina 18. Ta myśl, która przypomniała październikowy świt sprzed pięciu lat, zabiła na chwilę moją nadzieję. Dochodziła wtedy 5 rano. U Brygidy i Darka Kmiecików byłem kiedyś dwa albo trzy razy z tzw. marszu po mieście. Wytrawni dziennikarze i fajni kumple – z radością kibicowałem ich nagrodom i wyróżnieniom w wielu konkursach.
Pamiętam raczkującego Remigiusza, który gramolił mi się na kolana. Pamiętam, że z Polaków rozmów wychodziło się nad ranem. Tacy byli Kmiecikowie. Przed godz. 5 tamtego ranka ich sąsiad, który zawsze z uśmiechem mówił „dzień dobry”, co było ciut zabawne, bo nie miał przednich zębów, postanowił ze sobą skończyć. Sąsiadów się nie pyta i nie wybiera. Dlaczego zabrał ze sobą Kmiecików? Pewnie nie wiedział, że to, co go dręczy, nazywa się fachowo w psychiatrii rozszerzonym samobójstwem. Że stryczek na szyi to dla niego było za mało. Że potrzebny jest spektakl, krzyk. Że samobójstwo powinno być widowiskowe.
Dlatego wyrywał gazowe przewody w łazience i kamienica przy Chopina 18 razem z Kmiecikami przestała istnieć. Ale przecież za sprawą przypadku, bo nie cudu, bo jakże inaczej na to patrzeć, blisko 20 osób ocalało! Kiedyś Darek się skarżył, że musi wstawać ok. 4, tego wymaga jego TVN... Gdyby Darek tego październikowego dnia wstał przed 5 i poszedł na dworzec po gazety – jak zwykle chodził – to przecież... No przeżyłby, zwyczajnie... Na tym polega przypadek, a nie jakiś durny cud.
W Szczyrku wszyscy płakaliśmy
Przez chwilę myślałem, że może w Szczyrku też się taki przypadek wydarzy. Odsuwałem z natrętnej pamięci ruiny z ul. Chopina, które w samym centrum secesyjnych Katowic rażą do dziś jak bezzębny uśmiech sąsiada, który tamtego ranka przemyślał swoje życie i podjął decyzję, że nie odejdzie sam.
Jeśli w Katowicach uratowało się tyle ludzi, to dlaczego nie miałoby tak być w Szczyrku? Kiedy wracałem na Śląsk, komunikaty były krótkie, raz po raz: wydobyto z gruzów cztery ciała, sześć, osiem... Widziałem te gruzy w sobotę.
– Wiesz, Jasiek, my tu różnie się budujemy i się pobudowaliśmy – bale drewniane, pustaki, cegła, nawet wielka płyta, jak kogoś było stać. Kaimowie byli z solidnej cegły. To taki dom na wieki, w którym można co jakiś czas podnosić dach i stawiać kolejne piętro dla następnego pokolenia. Jeżeli żyją w zgodzie, rzecz jasna. A Kaimowie, Józek i Jola, żyli w zgodzie ze swoimi, wiesz, spokojnie jedno piętro mogli jeszcze dobudować, choć dzieci też chciały pójść na swoje.
Kumpel starał się trzymać, ale nie było takiej potrzeby, bo wszyscy płakaliśmy.
Czytaj także: Wciąż zdarzają się tragedie, których przyczyną jest wybuch gazu
Bez krzty rodziny
W tamtym momencie, w środę o 18:30, dzieci niekoniecznie musiały być w domu. Mogły sobie wejść na ich „Kaimówkę” – stok narciarski za domem, na którym dziadek od lat uczył dzieciarnię z Polski i świata tej wciągającej, szalonej pasji. Albo wyjść z domu z ciekawości, tak jak dorośli, żeby sprawdzić, jak urządzenia firmy Aqua System z Bielska-Białej wykonują koło ich posesji przewiert pod ziemią. Supernowoczesna technika i technologia, bez robienia głębokich wykopów.
Popularnie mówią na nie „krety”. Jak kret może sobie znaleźć drogę gdzie chce, gdzie mu podziemna przestrzeń pozwala. Nie znam się zupełnie na tym, ale wiem, że wiertło w pewnym momencie – na głębokości 1,5–2 m – trafiło na stalową gazową rurę. Gaz swoimi drogami poszedł pod dom. Wiertło wskrzesiło iskrę. Na razie tyle wiadomo.
I właśnie w tym momencie wracała z pracy do domu pani Katarzyna Kaim. Z domu opieki społecznej, od ludzi, którzy bez jej troski i opieki być może nie przeżyliby kilku kolejnych dni. Gdyby pani Katarzyna przyspieszyła kroku, byłaby dziewiątą ofiarą tego zdarzenia. A jednak nią jest.
– Wiesz, Jasiek, Kasia to też ofiara, może największa, bez względu na to... Bez względu na wszystko, co się stało. Kasia została sama, bez krzty rodzinki, jak się u nas mówi. Składamy się na nią, jak możemy. Kasia ma gdzie mieszkać, dom odbudujemy w pół roku, jak tylko zima się skończy. Wiesz, problem jest z Kasią i jej pytaniem: przecież mogłam 5 minut wcześniej wrócić do domu! I być z nimi. Na takie pytania nie ma odpowiedzi – jeżeli już się pojawią, to po latach, dziesiątkach lat...
PS Mieszkańcy Szczyrku traktują teraz Kasię jak swoją córkę. Jak kogoś najbliższego, komu stała się straszna krzywda. Płaczą, przytulają do serca i zbierają pieniądze na nowy kąt do życia. To już ponad pół miliona w niecałe dwa dni. Bo żyć będzie trzeba.