W domowym schowku Joanny Cieszyńskiej-Promińskiej, zawodowej matki zastępczej trójki dzieci, matki biologicznej dwójki dzieci oraz opiekunki drużyny harcerskiej dzieci niepełnosprawnych z Poznania, większość miejsca zajmują trzy 60-litrowe pojemniki pełne cukierków, czekoladowych mikołajów i pierniczków. Wszystkie od darczyńców, którzy w świąteczno-noworocznym czasie postanowili dać potrzebującym dzieciom odrobinę słodkości.
Tylko że ze względu na różne choroby żadne z jej dzieci – ani z rodziny, ani z drużyny harcerskiej – nie może lub nie powinno jeść słodyczy. Więc obdarowana musi z darami jakoś sobie poradzić, czyli krótko mówiąc, pozbyć się ich. A to będzie ją kosztowało, zresztą jak co roku, sporo wysiłku i czasu.
Ale nie tylko ją.
Początek każdego roku to czas, gdy przekazywane w świątecznych paczkach dla potrzebujących pluszowe misie, puchowe kołdry, paczki makaronu oraz jesionki po zmarłych dziadkach rozpoczynają wędrówkę przez domy dziecka, szpitale, fundacje, stowarzyszenia, aż po schroniska dla zwierząt i przytułki dla najuboższych, tworząc niekończący się obieg niepotrzebnych nikomu byle darów.
Byle dary po prostu się daje. Z nieświadomości, głupoty, lenistwa albo po prostu, żeby oczyścić swoją piwnicę, a przy okazji mieć poczucie, że zrobiło się dobry uczynek.
Byle dla biednych dzieci
„Znajomy prowadzący rodzinny dom dziecka napisał właśnie, że w zeszłym tygodniu przywieziono mu setkę pluszaków. Setkę. Okoliczne szkoły robiły akcję dobroczynną i znajomy został jej beneficjentem. Wprawdzie najmłodsze dziecko w pieczy zastępczej tego znajomego ma siedem lat, a większość gromadki to dzieci starsze i nastolatki, ale nie sądzę, by ktokolwiek brał to pod uwagę. (…) Nasze nastolatki są innym gatunkiem ludzi, bo podczas gdy ich rówieśnicy marzą o gierce na konsolę, bluzie z memem albo zestawie do robienia hybryd, adolescenci z pieczy zastępczej marzą o pluszakach” – napisała w grudniu 2019 r.