KATARZYNA KACZOROWSKA: – Panie profesorze, nadchodzi koniec polszczyzny?
JAN MIODEK: – A dlaczegóż to?
Global english opanowuje języki narodowe, w kraju mamy wojnę plemion nie tylko politycznych, ale też lingwistycznych – aktualnie batalia dotyczy feminatywów, a kto wie, co jeszcze przed nami.
To może zacznijmy od początku.
Ab ovo?
Nie, od języków narodowych. Nie zanikną, nie zabije ich global english, czyli globish, bo regułą jest, o czym niedawno przypomniał Niall Ferguson, brytyjski historyk z amerykańskim obywatelstwem, wykładający na amerykańskich uniwersytetach, że im bardziej ta globalizacja postępuje, tym silniejsze są tendencje powrotu do korzeni, do tego, co narodowe, a nie importowane. A co do feminatywów, które budzą takie emocje, przyznam, że ja akurat owszem, mam wobec nich uczucia, ale pozytywne.
To znaczy?
Człowiek ma skłonność do apologii czasów własnego dzieciństwa. Tak się złożyło, że ja pochodzę z Górnego Śląska i na tymże Górnym Śląsku feminatywy były w powszechnym użyciu. Należę do pokolenia, które na wszystkie nauczycielki szkoły średniej mówiło „pani profesorko”. Kiedy kobieta stała na czele szkoły podstawowej, była panią kierowniczką, ta kierująca szkołą średnią była dyrektorką. Kiedy do szkoły przyjeżdżała dziennikarka, to dyrektorka czy dyrektor witali redaktorkę. A w domu wychowywała mnie profesorka Miodkowa, bo matka moja była nauczycielką szkoły średniej i na wszystkich dyplomach maturalnych była podpisana „profesorka Janina Miodkowa”.
Chce pan powiedzieć, że Górny Śląsk był oazą matriarchatu i stąd powszechne feminatywy?
Chcę powiedzieć, że kiedy kilka lat temu dostałem księgę pamiątkową szkoły, w której moja mama uczyła, to odkryłem, że figuruje tam jako pani profesor Janina Miodek, choć po wojnie dla wszystkich tarnogórzan była profesorką Miodkową.