Dzwoni kobieta, przedstawiając się jako moja znajoma. Nie przypominam sobie, więc grzecznie proszę o więcej szczegółów. Faktycznie. To pani, u której byłam przed kilkoma miesiącami, gdy pisałam reportaż o szturmowaniu ulicy Marszałkowskiej przez zagranicznych krótkoterminowych turystów, zjeżdżających weekendowo zabawić się w Warszawie.
Iwona (ponoć przeszłyśmy na ty) sąsiaduje z taką kwaterą pod wynajem. Obecnie stoi pusta, ale przed epidemią była masowo odwiedzana przez wycieczki Włochów. Nie ma pewności, czy na klatce zdezynfekowano po nich wszystkie przyciski.
Ale wątek włoski to tylko pretekst do rozmowy.
Czytaj też: Pamiętnik z epidemii. Pewna samotność z koronawirusem
Ona robiła kanapki, on wyprowadzał jorka
Podrzuca temat o koronawirusowych perypetiach we własnym mieszkaniu. Nie chce zabrzmieć nieadekwatnie do zaistniałej sytuacji, ale od tygodnia myśli o małżeńskiej porażce. Siedzi zamknięta w trzech pokojach z nim oraz parką potomstwa (synek lat 10, córka naście). Lecz nie o dzieci jej się rozchodzi. Bardziej o sztukę kochania.
Ona zajmuje wysokie stanowisko w warszawskim ratuszu, on na Poczcie Polskiej. Teraz pracują zdalnie, siedząc naprzeciwko siebie, odgrodzeni laptopami w jadalnej części salonu, i choć jak nigdy na wyciągnięcie rąk, to zaczynają sobie dokuczać.
Przed wirusem życie płynęło statystycznie. Ona wstawała pierwsza, suszyła włosy w biegu, pakowała kanapki do śniadaniówek. On wyprowadzał jorka. Po czym rozchodzili się do swoich zajęć, dzwoniąc do siebie od czasu do czasu z pytaniem, jak ci mija dzień. Po kilkunastogodzinnej przerwie w kontakcie on wracał, całował ją w policzek.