W oświacie obowiązuje zasada, że nauczyciele nie tylko prowadzą lekcje, ale także obserwują zajęcia koleżanek i kolegów. Potem dyskutują, omawiają, radzą i oceniają. Dyrekcja mojego liceum ma na tym punkcie wręcz bzika. Taką mamy tradycję, że się na siebie gapimy. A mówiąc bardziej uczenie: wymieniamy się doświadczeniem. Znajomość warsztatu innych nauczycieli ma wpływ na ocenę naszej pracy. Mnie zależy na wysokiej.
Dlatego gdy zawieszone zostały zajęcia w szkołach, zmartwiłem się, że nie będę mógł chodzić na lekcje koleżeńskie. A przecież na koniec roku szefowa każe opisać w sprawozdaniu, gdzie byłem i co widziałem. Czy przyjmie, że z powodu pandemii siedziałem w domu i żadnych lekcji nie oglądałem? Czy to jest wystarczające usprawiedliwienie? Obawiam się, że nie. Koronawirus to przecież zwykła wymówka. Ambitny nauczyciel tak łatwo by nie odpuścił.
Kiedy więc władze TVP ogłosiły, że nauczyciele z krwi i kości będą prowadzili lekcje przed kamerami, kamień spadł mi z serca. Będę oglądał w telewizji, zapisywał uwagi, a jeśli będzie taka potrzeba, zdam sprawozdanie na posiedzeniu rady pedagogicznej. Niech dyrekcja wie, że nie zaniedbuję doskonalenia. Koleżanki i kolegów zachęcam do tego samego. Oglądajmy nawzajem swoje lekcje, oceniajmy się, dzięki temu nie staniemy w miejscu. Siadajmy więc przed telewizorami i patrzmy – traktujmy to jako zdalne zawodowe szkolenie.
Lekcje w dawnym stylu
Jestem trochę staroświecki, lubię lekcje w stylu lat 70., z czasów mojego dzieciństwa. Wyobrażam sobie, jak dzieci grzecznie siedzą w ławkach, patrzą na nauczyciela niczym w obraz, a nauczyciel tłumaczy temat. Nikt mu nie przerywa, nie zadaje dziwnych pytań, każdy tylko pilnie notuje.