JĘDRZEJ DUDKIEWICZ: – Pomaganie osobom w kryzysie bezdomności zawsze było dużym wyzwaniem. Coś się zmieniło w trakcie pandemii?
ADRIANA POROWSKA: – Ludzie pracujący w organizacjach pozarządowych robili i robią to z poczuciem misji. Zawsze byliśmy narażeni na różnego rodzaju choroby, ale wiemy, jak się zabezpieczyć, obecnie też nie padł na nas blady strach. Pojawiło się za to zaniepokojenie, czy przypadkiem to my nie przyniesiemy wirusa podopiecznym. Jak emerytowana pielęgniarka, która poszła do domu pomocy społecznej nieść pomoc, a zaniosła chorobę.
To jest porażające, co się czuje, gdy zamiast wsparcia można spowodować czyjąś śmierć. Pracuję już 15 lat i to jest bez wątpienia najgorszy moment. Zawsze walczyłam o każdą osobę, która do mnie przychodziła. A teraz okazuje się, że muszę wybrać: pomogę komuś nowemu czy będę chronić tych, którzy już są w budynku. To jasne, że nie mogę przyjmować ludzi prosto z ulicy, jeśli nie odbyli kwarantanny.
A mają gdzie ją odbyć?
Obecnie nie, chociaż cały czas zaciekle o to walczymy. W końcu chodzi o osoby, które nie mają szans zadbać o higienę jak każdy inny. Nie mają przy sobie żelu antybakteryjnego ani nawet dostępu do ciepłej wody, więc nie myją rąk co pięć minut. Przemieszczają się komunikacją miejską i spędzają dużo czasu w przestrzeni publicznej, więc mają duże szanse na zakażenie. Mało tego, część z nich to ludzie zaburzeni, z którymi trudno zrobić wywiad, dowiedzieć się, co robili przez ostatnie dwa tygodnie, gdzie byli, z kim się widzieli. Wprowadzenie takiej osoby z ulicy do ośrodka może być jak wrzucenie granatu w tłum.
Czytaj także: