Ewa poczuła, jakby ktoś ją wypuścił z zamkniętej od dwóch miesięcy klatki. 43-latka, na co dzień zajmująca się domem, zostawiła dwójkę dzieci z mężem i pognała do najbliższej galerii handlowej. W sumie nie miała nic do kupienia – parę skarpetek, to wszystko. Ale nie chodziło wcale o to, żeby się obkupić. Liczyło się to, że wreszcie można.
Podobnie reagowało wielu Polaków, którzy masowo wyszli z domów – do sklepów, parków i na miejskie deptaki. Nieliczni zdecydowali się nawet na wyjazd. Joanna, która wybrała się do Płocka na pierwszy od wybuchu pandemii turystyczny weekend, opowiada: – Bulwary nad Wisłą pełne, kolejki po zapiekanki ogromne. Niby wszyscy ciągle chodzą karnie w maseczkach, ale często maseczki odsłaniają nos albo są wręcz opuszczone na brodę. Widać tęsknotę, żeby wróciła normalność.
Widoczny entuzjazm społeczeństwa oraz zapewnienia rządu, że to już odpowiedni czas na luzowanie restrykcji, wiele instytucji, samorządów oraz prywatnych właścicieli traktuje jednak z rezerwą. Zamiast o otwieraniu wolą więc mówić o powolnym i nieśmiałym uchylaniu drzwi.
Handel z przeszkodami
Spragniony zakupów człowiek może od zeszłego poniedziałku wreszcie pójść do przybytku innego niż sklep spożywczy. Pracownicy jednej ze znanych sieciówek, z siedzibą w centrum handlowym Promenada w Warszawie, z uśmiechem opowiadają o licznych klientach przymierzających ubrania na środku sprzedażowej hali – w sytuacji nieczynnych przebieralni ludzie radzili sobie, jak mogli.
Aneta, kasjerka ze sklepu z damską odzieżą, na co dzień studentka zaoczna pedagogiki, nie spodziewała się, że po wyczekiwanym powrocie już pierwszego dnia czekać ją będzie aż tyle pracy. Może dlatego, że z każdą klientką, oprócz tradycyjnego kasowania i wydawania reszty, a teraz również spsikiwania blatu płynem dezynfekcyjnym, wypada obecnie przynajmniej chwilę porozmawiać.