Na zachwaszczonym poletku truskawek bażancica uwiła sobie gniazdo. Jest tam też mały zając, którego Truskawkowy Dziadek pokazuje dzieciom. A potem można zbierać truskawki do łubianki albo jeść, ile się zmieści. A z rumianków, chabrów i mleczy wić wianki. Dla dzieci zabawa, dla dorosłych sentymentalna podróż do czasów dzieciństwa i wsparcie domowego budżetu.
Plantator z przypadku
Truskawkowy Dziadek, czyli pan Bogumił, lat 75, na stałe mieszka w Bieszczadach, ale pochodzi spod Grójca, z chłopskiej rodziny. Było ich w domu dziesięcioro, na gospodarstwie została Teresa, siostra, wieloletnia sołtyska. Cztery lata temu zachorowała i już nie dała rady obrobić hektarowego poletka. Więc pan Bogumił z bratem, który też mieszka w Bieszczadach, postanowili pomóc. Przyjechali do rodzinnej wsi, kupili sadzonki, wynajęli Ukrainki do sadzenia, pielenia, potem do zbioru. Sezon zamknęli ze stratą 2 tys. zł. Brat, doktor filozofii, też już na emeryturze, powiedział, że nie będzie się męczył i jeszcze dokładał do interesu. Więc pan Bogumił, który jeszcze wtedy nie był Truskawkowym Dziadkiem, został z poletkiem truskawek sam. – Przypomniałem sobie, jak byłem w Stanach i widziałem ludzi zbierających dla siebie cytryny – mówi. – Podchodzili do wagi, ważyli, wrzucali do puszki, ile się należy. Pomyślałem, dlaczego u nas tak nie mogłoby być?
I od trzech lat nie wynajmuje nikogo do pielenia i do zbiorów. Na sezon truskawkowy przeprowadza się do rodzinnej wsi. Daje ogłoszenie w internecie i ludzie przyjeżdżają, sami zbierają, płacą połowę ceny, jaka jest tego dnia na targu w Tarczynie. Koło pola postawił przyczepę, w której mieszka. Tak jest wygodniej. Jest cały czas na miejscu, od szkodników przypilnuje.