Covidowe oddziały tworzone na chybcika w powiatowych i miejskich szpitalach to po prostu umieralnie – mówi dr Z., ordynator z niewielkiego szpitala w północnej Polsce. Nie zgodził się, by lekarz wchodził na strefę brudną, do zakażonych pacjentów, tylko raz na dobę. A pielęgniarka co sześć godzin. Dyrektor zobligowany przez wojewodę do utworzenia 50 łóżek covidowych w trzy dni chciał zainstalować w salach kamery i tak monitorować pacjentów. Maksymalnie ograniczyć kontakt personelu z chorymi. Bo co zrobi, jak się lekarze i pielęgniarki pozakażają? – To są ciężko chorzy ludzie, przecież pacjenci z lekkim covidem nie zgłaszają się do szpitala – tłumaczy dr Z. – Jest z nimi utrudniony kontakt na skutek niedotlenienia i hipoksji, duszą się, więc zrywają sobie maskę z twarzy, nie można zostawiać ich na tyle godzin samych. Personel musi być non stop, jak na OIOM-ie. Inaczej ci ludzie będą umierać jak muchy.
I to już się dzieje. Niemal codziennie mamy 500–600 zgonów. Część tych ludzi można by uratować. Umierają, bo system ochrony zdrowia się zawalił. Ale także dlatego, że chorych na covid leczy się tam, gdzie lekarze nie mają żadnego doświadczenia z chorobami zakaźnymi. Więc pacjentów z koronawirusem przede wszystkim izolują.
Covid. Niepotrzebna śmierć
Na blogu „Twój Dyżur” dr Jakub Olszewski opisuje, jak karetka przywozi na SOR 69-letnią pacjentkę podejrzaną o covid. Kładą ją w bocznej sali, bez monitora, za to ze szczelnymi drzwiami, przez które wirus łatwo się nie wydostanie. Jak się ma? Na wszelki wypadek, by nie skontaminować triage’u, pacjentka została przewieziona na izolację bez sprawdzenia parametrów.