Julia Lasiota nie wyobrażała sobie studiowania na prestiżowym kalifornijskim Uniwersytecie Stanforda ze swojego domu w Ozorkowie. Nie dość, że przez komputer, to jeszcze z dziewięciogodzinnym opóźnieniem. – Uczelnia to nie tylko wykład, ale także ludzie, którzy ją tworzą. Zwłaszcza w Stanach – tam kontakt z innymi, uczestnictwo w różnych klubach, to przecież kluczowa część całego doświadczenia studiów – opowiada. Podobnie jest z innymi. Niektórzy latami marzyli o zagranicznym uniwersytecie. Mieli plan i podporządkowywali mu życie.
Kacper Kurzyp z myślą o uczelni wybierał już szkołę średnią – warszawskie liceum im. Stefana Batorego, z programem matury międzynarodowej: – Chciałem studiować medycynę w ujęciu bardzo naukowym to, w jaki sposób praktyka lekarska wywodzi się z badań. Na polskich uniwersytetach, moim zdaniem, za dużo jest uczenia się na pamięć faktów, a za mało analizy, jak te fakty ustalano. Dlatego planował studia za granicą, szczególnie celował w Uniwersytet Oksfordzki.
Start
To był wysiłek. Zagraniczne studia kosztują: od tysiąca do 4 tys. euro rocznie w Holandii, 9 tys. funtów w Wielkiej Brytanii – do czasu niedawnego brexitu, po którym stawki skoczyły kilkukrotnie. Choć czasami paradoksalnie wychodziło taniej niż w Polsce (np. rok medycyny w języku angielskim we Włoszech to koszt 1,1 tys. euro – ponad 10 razy niższy niż w Warszawie, a w Szkocji obywatele UE nie płacili nic – do brexitu), wciąż są jeszcze koszty życia w euro, funtach lub dolarach.
To były emocje. – W Anglii nie znałam nikogo. Bałam się, jak sobie poradzę bez rodziny czy przyjaciół, do których można w jedno popołudnie pojechać. Bałam się, czy moja znajomość angielskiego będzie wystarczająca – opowiada Patrycja, studentka biznesu na Uniwersytecie Trent w Nottingham.