Pejzaż godny horroru: spod ziemi wydobywają się opary. Krzysztof Wojtalik ten element, charakterystyczny dla składowiska odpadów po dawnych zakładach chemicznych Boruta w Zgierzu, wielkim producencie barwników, nazywa gejzerami. Pod ziemią niebezpieczne substancje wchodzą w reakcje, następują samozapłony, uwalniają się gazy. – Początkowo to wyglądało jakby paliła się trawa – relacjonuje Wojtalik. – I strażacy przyjeżdżali jak do pożaru trawy. Bez antychemicznych zabezpieczeń. I chorowali. Teraz przyjeżdżają wyposażeni w butle tlenowe i pełen strój ochronny.
Wojtalik i jego kolega Bartosz Górski, aktywiści ekologiczni z Zielonego Zgierza, do gejzerów starają się nie podchodzić. Doświadczyli bowiem, czym to grozi: porażenia twarzy, nudności, wymioty, bóle i zawroty głowy. Wojtalik rok temu wylądował w szpitalu.
Dla tego inżyniera automatyka z wykształcenia, ekologa z zamiłowania, sprawa zaczęła się w 2014 r. od skarg mieszkańców Osiedla 650-lecia: z okien widzą góry odpadów, a smród jest niesamowity. Chodziło o składowiska po Borucie eksploatowane przez spółkę Eko-Boruta (śmieciowe biznesy lubią „eko” w nazwie.
Spadek po trucicielach
Zakłady Boruta były kiedyś na zainicjowanej w 1990 r. przez Ministerstwo Ochrony Środowiska liście 80 największych trucicieli. Obejmowała ona firmy molochy, których wyziewy, odpady, ścieki degradowały otoczenie. Z różnych powodów (przestarzałe technologie, oszczędności, brak świadomości). Lista była pręgierzem i formą presji. Można było z niej zniknąć w wyniku działań zmniejszających emisję szkodliwych substancji. Jednak lobby przemysłowe w 2005 r. dopięło swego – lista przestała istnieć. Obejmowała wtedy 33 firmy. W tym tak wielkie jak Huta Sendzimira w Krakowie.