Co mają wspólnego te tematy? Głęboko dotykają praw człowieka. Są tematami z pogranicza życia i śmierci, dzielącymi politycznie i ideologicznie. Po wyroku Trybunału Julii Przyłębskiej zakazującym aborcji ciężko uszkodzonych płodów zyskały dodatkowy punkt wspólny: niedopuszczenie do urodzenia się dziecka, które urodziłoby się do cierpienia, można nazwać eutanazją.
Eutanazję i zagadnienia pokrewne pomija się trwożnym milczeniem. Pojawia się tylko, kiedy nagłośniona zostanie jakaś ludzka historia – jak niedawno „angielskiego pacjenta”, czterdziestoletniego Polaka R.S., w stanie minimalnej świadomości w szpitalu w Plymouth. Rzekomo w obronie jego życia polski rząd uczynił go, w tragikomicznej procedurze, „dyplomatą”, by wyjąć go spod brytyjskiego prawa i ściągnąć do Polski.
„Angielski pacjent” został poddany procedurze opisanej w ustawie Mental Capacity Act. Zgodnie z nią o zaprzestaniu sztucznego podtrzymywania życia zdecydował sąd na wniosek lekarzy, którzy przedstawili fakty i opinie. Sąd wysłuchał też rodziny, która przedstawiła swoje (sprzeczne) zdania co do tego, czego R.S. w takiej sytuacji by sobie życzył. Mental Capacity Act daje jasne wytyczne: jeśli postępowanie medyczne jest daremne, czyli jeśli nie może przynieść poprawy zdrowia, to w najlepszym interesie pacjenta jest zakończenie jego życia. Chyba że wcześniej wyraził inną wolę. Brytyjskie prawo zakłada, że biologiczne trwanie bez szansy na świadome czerpanie czegokolwiek z życia nie jest dobrem godnym bezwzględnej ochrony.
W Polsce takiej ustawy nie ma. Mamy za to deklarację wiary lekarzy złożoną jako votum w 2014 r. na Jasnej Górze, stwierdzającą, że prawo boskie stanowi ponad ludzkim. A eutanazja, aborcja, in vitro są w nim nie do zaakceptowania.