Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Dzikie zwierzęta weszły do miast. I już się nie wyniosą

Młody dzik na ulicy w Olsztynie Młody dzik na ulicy w Olsztynie Robert Robaszewski / Agencja Gazeta
Dzikie zwierzęta w miastach przestały szokować. Coraz bardziej dają się ludziom we znaki. Potrzebujemy kompleksowych rozwiązań, a sięgamy po flintę lub marchewkę.

Dziki czują się u nas jak u siebie. Gdy rano wynosiłam śmieci, zobaczyłam koło altany lochę z młodymi. Prawie zawału dostałam! – mówi Paulina Choma. Mieszka przy deptaku w centrum Zielonej Góry. Dziki grasowały też po blokowiskach (nawet stada po 40 sztuk), ryły trawniki, truchtem pokonywały dwupasmówki.

W Zabrzu dzik zaatakował policjantów, w Legnicy nastraszył dzieci (rzuciły mu pierogi, żeby ich „nie zjadł”), a we Wrocławiu ranił mieszkankę na tarasie domu. W Koszalinie widywane są szopy, w innych miastach lisy, sarny, zające, nawet kuny i borsuki. – Dzikie zwierzęta już nie znikną z naszych miast. Musimy się z nimi ułożyć – mówi Tomasz Grabiński, lekarz weterynarii z Ośrodka Rehabilitacji Dzikich Zwierząt w Kątnej pod Wrocławiem.

Czytaj też: Ekologiczne oszustwa

Zamykać drzwi, bo dziki wejdą

Po jego obejściu wśród kur, kaczek i gęsi przechadzają się cztery bociany, kuśtyka sarna, w klatce siedzi borsuk. – Wszedł na posesję i wygonił psa z budy. Właściciel zabił ją gwoździami i przywiózł do nas ze zwierzęciem w środku, bo gdyby włożył tam rękę, mógłby ją stracić. Inny borsuk wpadł niedawno do studzienki na osiedlu Nowy Dwór we Wrocławiu – opowiada Grabiński.

Podopiecznych nigdy mu nie brakuje. „Turnusy” zimowe obstawiają ptaki drapieżne. Im mroźniej, tym jest ich więcej, bo trudniej o łup – ludzie przywożą do odratowania wpół zagłodzone ptaki. W marcu zaczynają się zające, w maju sarny, nawet pięć w tygodniu – gdy na świat przychodzą młode, ludzie znajdują je w mieście. Czerwiec i lipiec to sezon na wędrujące koziołki: z wiatrem szukają samicy, potem idzie taki na oślep i nagle znajduje się na rynku we Wrocławiu albo w labiryncie willi. W stresie wpadnie pod samochód albo na płot i dr Grabiński już ma pacjenta.

Wbrew alarmom obrońców środowiska dzikich zwierząt wcale nie ubywa. Zwyżkują populacje saren i jeleni, myszołowów i pustułek, rekordowa jest liczba łosi. Mimo „wysiłków” myśliwych i afrykańskiego pomoru świń dzików też jest mnóstwo. Sprzyjają im ogromne obszary kukurydzy, czyli wysokoenergetycznej karmy. 30 lat temu dziki miały jeden miot w roku, teraz sensacją nie są trzy.

Jednocześnie wskutek rozbudowy miast naturalne siedliska zwierząt się kurczą, przerywane są ich szlaki migracyjne. W Zielonej Górze problemy ze zwierzyną nasiliły się kilka lat po zwiększeniu obszaru miasta z 58 do 278 km kw. W zeszłym roku mieszkańcy niektórych osiedli bali się już wyjść z domu, wieszali ostrzegawcze tabliczki: „Zamykać drzwi, bo dziki wejdą”. 34-letni Krzysztof, były piekarz, widywał je, gdy przebiegały al. Zjednoczenia.

Panu Pawłowi rodzinka dzików niemal wpadła pod samochód. Pani Anna z osiedla Pomorskiego miała buchtowisko na trawniku. Prezydent miasta zdecydował w końcu o odstrzale 150 zwierząt. Ostatecznie zabito 134, na ten rok planowanych jest kolejnych 100. – Problem jest teraz mniejszy, ale za wcześnie na wnioski, bo „młodzież” dopiero się wysypie – mówi Andrzej Brachmański, zielonogórski radny i myśliwy.

Czytaj też: Gdzie szukać kontaktu z naturą

Idzie w kubły jak w dym

„Miejski” lis, który opanował technikę opróżniania kubłów i podjadania z kocich misek, miałby już kłopot, żeby ponownie odnaleźć się w lesie. Dzik w Puszczy Kampinoskiej potrzebuje czasu, żeby skojarzyć śmietnik z żarciem, a „miejski” idzie w kubły jak w dym. Wokół lisich nor w miastach walają się pojemniki po serkach i konserwach. Naukowcy określają to synurbizacją: zwierzęta coraz mniej się boją ludzi i hałasu, coraz szybciej adaptują do otoczenia i np. lisy kopią nory na nasypach wzdłuż linii tramwajowej w centrum Poznania.

Miasta są dla zwierząt atrakcyjne, bo nie mają drapieżników, łatwo za to w nich o pożywienie i schronienie. Są „wyspami ciepła”, a to sprzyja np. młodym dzikom. Dłuższy (z powodu sztucznego oświetlenia) „dzień świetlny” ułatwia żerowanie zwierzętom o dziennym trybie życia. Zwierzyna czuje się w miastach jak u siebie, a skutki widać w statystykach. W latach 2017–19 w Polsce doszło do 465 wypadków drogowych przy udziale zwierząt (także domowych i gospodarskich), zginęło 27 osób, 549 zostało rannych. Zarejestrowano 62 tys. kolizji, najwięcej w woj. mazowieckim (6 990), śląskim (6 557) i lubelskim (5 239).

Skontrolowane przez NIK 12 miast w latach 2017–19 wydało 8 mln i odnotowało 45 tys. zgłoszeń związanych z obecnością dzikich zwierząt (to dane zaniżone, bo nie obejmują zgłoszeń do policji i straży pożarnej). Najwięcej interwencji podjęto w Warszawie – 22 tys., Toruniu – 2 tys. i Rzeszowie – ponad 1,3 tys. NIK zbadał 124 z nich i oceniła pozytywnie. W połowie straży miejskich funkcjonowały zespoły do takich interwencji, strażnicy byli też przeszkoleni (wyjątki: Rzeszów, Przemyśl, Koszalin i Zielona Góra). NIK podsumowała: „Problemy związane z niekontrolowanym zasiedlaniem miast przez dzikie zwierzęta mają charakter powszechny i narastający. Coraz częściej pojawiają się głosy, że zjawiska tego nie da się trwale wyeliminować”.

Apel naukowców: Sadźmy lasy

Miasto jak łowisko

Nie ma się co oszukiwać, że wszystkie dziki w miastach wystrzela się albo odłowi, a lisy z posesji i działek pójdą precz. Miasta to już jest nie tylko nasz, ale również ich teren – mówi Grabiński. Brachmański zauważa, że nawet gdyby wybić dziki do zera, do miast weszłyby inne. – Trzeba więc utrzymywać miejską populację w ryzach, niczym na łowisku określić jego pojemność, czyli ile dzików może żyć w danym biotopie, i ocenić „szkody gospodarczo znośne”.

NIK chce uporządkowania kompetencji, bo dziś dzikimi zwierzętami zajmują się samorządy, koła łowieckie, lekarze weterynarii, dyrektorzy ochrony środowiska i organizacje społeczne. – Kto może, odsuwa od siebie trudne decyzje. W Warszawie o odstrzale zdecydował powiatowy weterynarz i on za to płaci, a w Zielonej Górze prezydent – i zapłaciło miasto – zauważa Brachmański.

Zmian wymagają przepisy, bo roją się od absurdów. Odstrzał można prowadzić co najmniej 150 m od zabudowań, co w miastach bywa niewykonalne. Myśliwy może użyć noktowizora, żeby zwierzę wyśledzić, ale strzelić musi już bez niego. Trzeba ustalić, co robić z mięsem. Zielona Góra kupiła chłodnię, ale z niej dziczyzna trafia do utylizacji. – W 2020 r. zmarnowano, lekko licząc, 5 ton. Gdyby ją sprzedano, miasto odzyskałoby część pieniędzy – mówi Brachmański. Zeszłoroczny odstrzał w Zielonej Górze kosztował 110 tys. zł. W latach 2017–19 Szczecin wydał na to 460 tys. zł, a Gdańsk 276 tys. Pojawiają się też postulaty chemicznej (za pomocą specjalnej karmy) sterylizacji zwierząt.

Tomasz Grabiński uważa, że przede wszystkim ze zwierzyną musimy się „ułożyć” i najlepiej zacząć od siebie. Odpady organiczne powinniśmy wyrzucać do przeznaczonych do tego pojemników, zamykać kontenery i altany. Nie powinniśmy dokarmiać dziko żyjących kotów albo choć nie zostawiać jedzenia na noc. Warto wyzbyć się przesądów – np. że każdy lis jest wściekły (we Wrocławiu ostatni przypadek odnotowano 17 lat temu) – i zrozumieć, że zwierzęta nie zawsze potrzebują pomocy.

Ostatniej zimy dr Grabiński dwie godziny chodził za boćkiem, który według starszej pani „nie odleciał do Afryki i już zamarza”. Gdy weterynarz był za blisko, bociek odlatywał na 100–200 m i mu się przyglądał. Za piątym razem odleciał na dobre. – Dla własnego dobra musimy pamiętać, że dzik jest dziki – ostrzega Grabiński, oglądając filmik z szarżą odyńca na policyjny patrol w Zabrzu (zakończył go dopiero trzeci strzał). Omijać z daleka powinniśmy także szopy, bo są nosicielami pasożytów wywołujących śmiertelną baylisaskariozę.

Czytaj też: Co zostało z piątki dla zwierząt

Flinta lub marchewka

Usiłujemy rozwiązać problem za pomocą flinty lub marchewki, najlepiej od ręki. Nie ma jednak prostych i szybkich rozwiązań, zwłaszcza że każde miasto ma swoją specyfikę – komentuje prof. dr hab. Piotr Tryjanowski, kierownik instytutu zoologii Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu, specjalista od ekologii miast. Zajmuje się modelowaniem matematycznym populacji zwierząt i przyrównuje to do cierpliwego układania puzzli.

Tylko jedna trzecia dzikich zwierząt w miastach to tzw. gatunki konfliktowe. Inne, jak ptaki, oddziałują na nas wręcz terapeutycznie – to jeden z puzzli. Kolejny to postrzeganie konsekwencji własnego zachowania: jeśli nie podobają nam się dziki na placu zabaw, powinniśmy się zastanowić, czy to nie my je tam „zaprosiliśmy”. Inny fragment układanki to budowanie sojuszy i angażowanie partnerów: jeśli w Poznaniu jest rocznie 300 wypadków komunikacyjnych z udziałem dzików, aż się prosi o zaproszenie do współpracy przewoźników i ubezpieczycieli.

To wszystko wymaga długofalowego planu i koordynacji. Problem w tym, że gdyby jakiś odważny prezydent zorganizował okrągły stół i zapłacił ekspertom po 10 tys. zł, miałby rzeźnię w internecie, bo my albo zwierzęta na amen wybijamy, albo na zabój kochamy – mówi prof. Tryjanowski. I dodaje: – Lepiej więc wydać 100 tys. zł na odstrzał i „problem z głowy”. Pytanie, na jak długo.

Czytaj też: Plusy i minusy przywracania gatunków

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi. Zamów już dziś najnowszy Pomocnik Historyczny „Polityki”

Już 24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny „Dzieje polskiej wsi”.

Redakcja
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną