Dziki czują się u nas jak u siebie. Gdy rano wynosiłam śmieci, zobaczyłam koło altany lochę z młodymi. Prawie zawału dostałam! – mówi Paulina Choma. Mieszka przy deptaku w centrum Zielonej Góry. Dziki grasowały też po blokowiskach (nawet stada po 40 sztuk), ryły trawniki, truchtem pokonywały dwupasmówki.
W Zabrzu dzik zaatakował policjantów, w Legnicy nastraszył dzieci (rzuciły mu pierogi, żeby ich „nie zjadł”), a we Wrocławiu ranił mieszkankę na tarasie domu. W Koszalinie widywane są szopy, w innych miastach lisy, sarny, zające, nawet kuny i borsuki. – Dzikie zwierzęta już nie znikną z naszych miast. Musimy się z nimi ułożyć – mówi Tomasz Grabiński, lekarz weterynarii z Ośrodka Rehabilitacji Dzikich Zwierząt w Kątnej pod Wrocławiem.
Czytaj też: Ekologiczne oszustwa
Zamykać drzwi, bo dziki wejdą
Po jego obejściu wśród kur, kaczek i gęsi przechadzają się cztery bociany, kuśtyka sarna, w klatce siedzi borsuk. – Wszedł na posesję i wygonił psa z budy. Właściciel zabił ją gwoździami i przywiózł do nas ze zwierzęciem w środku, bo gdyby włożył tam rękę, mógłby ją stracić. Inny borsuk wpadł niedawno do studzienki na osiedlu Nowy Dwór we Wrocławiu – opowiada Grabiński.
Podopiecznych nigdy mu nie brakuje. „Turnusy” zimowe obstawiają ptaki drapieżne. Im mroźniej, tym jest ich więcej, bo trudniej o łup – ludzie przywożą do odratowania wpół zagłodzone ptaki. W marcu zaczynają się zające, w maju sarny, nawet pięć w tygodniu – gdy na świat przychodzą młode, ludzie znajdują je w mieście.