Dziki czują się u nas jak u siebie. Gdy rano wynosiłam śmieci, zobaczyłam koło altany lochę z młodymi. Prawie zawału dostałam! – mówi Paulina Choma. Mieszka przy deptaku w centrum Zielonej Góry. Dziki grasowały też po blokowiskach (nawet stada po 40 sztuk), ryły trawniki, truchtem pokonywały dwupasmówki.
W Zabrzu dzik zaatakował policjantów, w Legnicy nastraszył dzieci (rzuciły mu pierogi, żeby ich „nie zjadł”), a we Wrocławiu ranił mieszkankę na tarasie domu. W Koszalinie widywane są szopy, w innych miastach lisy, sarny, zające, nawet kuny i borsuki. – Dzikie zwierzęta już nie znikną z naszych miast. Musimy się z nimi ułożyć – mówi Tomasz Grabiński, lekarz weterynarii z Ośrodka Rehabilitacji Dzikich Zwierząt w Kątnej pod Wrocławiem.
Czytaj też: Ekologiczne oszustwa
Zamykać drzwi, bo dziki wejdą
Po jego obejściu wśród kur, kaczek i gęsi przechadzają się cztery bociany, kuśtyka sarna, w klatce siedzi borsuk. – Wszedł na posesję i wygonił psa z budy. Właściciel zabił ją gwoździami i przywiózł do nas ze zwierzęciem w środku, bo gdyby włożył tam rękę, mógłby ją stracić. Inny borsuk wpadł niedawno do studzienki na osiedlu Nowy Dwór we Wrocławiu – opowiada Grabiński.
Podopiecznych nigdy mu nie brakuje. „Turnusy” zimowe obstawiają ptaki drapieżne. Im mroźniej, tym jest ich więcej, bo trudniej o łup – ludzie przywożą do odratowania wpół zagłodzone ptaki. W marcu zaczynają się zające, w maju sarny, nawet pięć w tygodniu – gdy na świat przychodzą młode, ludzie znajdują je w mieście. Czerwiec i lipiec to sezon na wędrujące koziołki: z wiatrem szukają samicy, potem idzie taki na oślep i nagle znajduje się na rynku we Wrocławiu albo w labiryncie willi. W stresie wpadnie pod samochód albo na płot i dr Grabiński już ma pacjenta.
Wbrew alarmom obrońców środowiska dzikich zwierząt wcale nie ubywa. Zwyżkują populacje saren i jeleni, myszołowów i pustułek, rekordowa jest liczba łosi. Mimo „wysiłków” myśliwych i afrykańskiego pomoru świń dzików też jest mnóstwo. Sprzyjają im ogromne obszary kukurydzy, czyli wysokoenergetycznej karmy. 30 lat temu dziki miały jeden miot w roku, teraz sensacją nie są trzy.
Jednocześnie wskutek rozbudowy miast naturalne siedliska zwierząt się kurczą, przerywane są ich szlaki migracyjne. W Zielonej Górze problemy ze zwierzyną nasiliły się kilka lat po zwiększeniu obszaru miasta z 58 do 278 km kw. W zeszłym roku mieszkańcy niektórych osiedli bali się już wyjść z domu, wieszali ostrzegawcze tabliczki: „Zamykać drzwi, bo dziki wejdą”. 34-letni Krzysztof, były piekarz, widywał je, gdy przebiegały al. Zjednoczenia.
Panu Pawłowi rodzinka dzików niemal wpadła pod samochód. Pani Anna z osiedla Pomorskiego miała buchtowisko na trawniku. Prezydent miasta zdecydował w końcu o odstrzale 150 zwierząt. Ostatecznie zabito 134, na ten rok planowanych jest kolejnych 100. – Problem jest teraz mniejszy, ale za wcześnie na wnioski, bo „młodzież” dopiero się wysypie – mówi Andrzej Brachmański, zielonogórski radny i myśliwy.
Czytaj też: Gdzie szukać kontaktu z naturą
Idzie w kubły jak w dym
„Miejski” lis, który opanował technikę opróżniania kubłów i podjadania z kocich misek, miałby już kłopot, żeby ponownie odnaleźć się w lesie. Dzik w Puszczy Kampinoskiej potrzebuje czasu, żeby skojarzyć śmietnik z żarciem, a „miejski” idzie w kubły jak w dym. Wokół lisich nor w miastach walają się pojemniki po serkach i konserwach. Naukowcy określają to synurbizacją: zwierzęta coraz mniej się boją ludzi i hałasu, coraz szybciej adaptują do otoczenia i np. lisy kopią nory na nasypach wzdłuż linii tramwajowej w centrum Poznania.
Miasta są dla zwierząt atrakcyjne, bo nie mają drapieżników, łatwo za to w nich o pożywienie i schronienie. Są „wyspami ciepła”, a to sprzyja np. młodym dzikom. Dłuższy (z powodu sztucznego oświetlenia) „dzień świetlny” ułatwia żerowanie zwierzętom o dziennym trybie życia. Zwierzyna czuje się w miastach jak u siebie, a skutki widać w statystykach. W latach 2017–19 w Polsce doszło do 465 wypadków drogowych przy udziale zwierząt (także domowych i gospodarskich), zginęło 27 osób, 549 zostało rannych. Zarejestrowano 62 tys. kolizji, najwięcej w woj. mazowieckim (6 990), śląskim (6 557) i lubelskim (5 239).
Skontrolowane przez NIK 12 miast w latach 2017–19 wydało 8 mln i odnotowało 45 tys. zgłoszeń związanych z obecnością dzikich zwierząt (to dane zaniżone, bo nie obejmują zgłoszeń do policji i straży pożarnej). Najwięcej interwencji podjęto w Warszawie – 22 tys., Toruniu – 2 tys. i Rzeszowie – ponad 1,3 tys. NIK zbadał 124 z nich i oceniła pozytywnie. W połowie straży miejskich funkcjonowały zespoły do takich interwencji, strażnicy byli też przeszkoleni (wyjątki: Rzeszów, Przemyśl, Koszalin i Zielona Góra). NIK podsumowała: „Problemy związane z niekontrolowanym zasiedlaniem miast przez dzikie zwierzęta mają charakter powszechny i narastający. Coraz częściej pojawiają się głosy, że zjawiska tego nie da się trwale wyeliminować”.
Apel naukowców: Sadźmy lasy
Miasto jak łowisko
– Nie ma się co oszukiwać, że wszystkie dziki w miastach wystrzela się albo odłowi, a lisy z posesji i działek pójdą precz. Miasta to już jest nie tylko nasz, ale również ich teren – mówi Grabiński. Brachmański zauważa, że nawet gdyby wybić dziki do zera, do miast weszłyby inne. – Trzeba więc utrzymywać miejską populację w ryzach, niczym na łowisku określić jego pojemność, czyli ile dzików może żyć w danym biotopie, i ocenić „szkody gospodarczo znośne”.
NIK chce uporządkowania kompetencji, bo dziś dzikimi zwierzętami zajmują się samorządy, koła łowieckie, lekarze weterynarii, dyrektorzy ochrony środowiska i organizacje społeczne. – Kto może, odsuwa od siebie trudne decyzje. W Warszawie o odstrzale zdecydował powiatowy weterynarz i on za to płaci, a w Zielonej Górze prezydent – i zapłaciło miasto – zauważa Brachmański.
Zmian wymagają przepisy, bo roją się od absurdów. Odstrzał można prowadzić co najmniej 150 m od zabudowań, co w miastach bywa niewykonalne. Myśliwy może użyć noktowizora, żeby zwierzę wyśledzić, ale strzelić musi już bez niego. Trzeba ustalić, co robić z mięsem. Zielona Góra kupiła chłodnię, ale z niej dziczyzna trafia do utylizacji. – W 2020 r. zmarnowano, lekko licząc, 5 ton. Gdyby ją sprzedano, miasto odzyskałoby część pieniędzy – mówi Brachmański. Zeszłoroczny odstrzał w Zielonej Górze kosztował 110 tys. zł. W latach 2017–19 Szczecin wydał na to 460 tys. zł, a Gdańsk 276 tys. Pojawiają się też postulaty chemicznej (za pomocą specjalnej karmy) sterylizacji zwierząt.
Tomasz Grabiński uważa, że przede wszystkim ze zwierzyną musimy się „ułożyć” i najlepiej zacząć od siebie. Odpady organiczne powinniśmy wyrzucać do przeznaczonych do tego pojemników, zamykać kontenery i altany. Nie powinniśmy dokarmiać dziko żyjących kotów albo choć nie zostawiać jedzenia na noc. Warto wyzbyć się przesądów – np. że każdy lis jest wściekły (we Wrocławiu ostatni przypadek odnotowano 17 lat temu) – i zrozumieć, że zwierzęta nie zawsze potrzebują pomocy.
Ostatniej zimy dr Grabiński dwie godziny chodził za boćkiem, który według starszej pani „nie odleciał do Afryki i już zamarza”. Gdy weterynarz był za blisko, bociek odlatywał na 100–200 m i mu się przyglądał. Za piątym razem odleciał na dobre. – Dla własnego dobra musimy pamiętać, że dzik jest dziki – ostrzega Grabiński, oglądając filmik z szarżą odyńca na policyjny patrol w Zabrzu (zakończył go dopiero trzeci strzał). Omijać z daleka powinniśmy także szopy, bo są nosicielami pasożytów wywołujących śmiertelną baylisaskariozę.
Czytaj też: Co zostało z piątki dla zwierząt
Flinta lub marchewka
– Usiłujemy rozwiązać problem za pomocą flinty lub marchewki, najlepiej od ręki. Nie ma jednak prostych i szybkich rozwiązań, zwłaszcza że każde miasto ma swoją specyfikę – komentuje prof. dr hab. Piotr Tryjanowski, kierownik instytutu zoologii Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu, specjalista od ekologii miast. Zajmuje się modelowaniem matematycznym populacji zwierząt i przyrównuje to do cierpliwego układania puzzli.
Tylko jedna trzecia dzikich zwierząt w miastach to tzw. gatunki konfliktowe. Inne, jak ptaki, oddziałują na nas wręcz terapeutycznie – to jeden z puzzli. Kolejny to postrzeganie konsekwencji własnego zachowania: jeśli nie podobają nam się dziki na placu zabaw, powinniśmy się zastanowić, czy to nie my je tam „zaprosiliśmy”. Inny fragment układanki to budowanie sojuszy i angażowanie partnerów: jeśli w Poznaniu jest rocznie 300 wypadków komunikacyjnych z udziałem dzików, aż się prosi o zaproszenie do współpracy przewoźników i ubezpieczycieli.
– To wszystko wymaga długofalowego planu i koordynacji. Problem w tym, że gdyby jakiś odważny prezydent zorganizował okrągły stół i zapłacił ekspertom po 10 tys. zł, miałby rzeźnię w internecie, bo my albo zwierzęta na amen wybijamy, albo na zabój kochamy – mówi prof. Tryjanowski. I dodaje: – Lepiej więc wydać 100 tys. zł na odstrzał i „problem z głowy”. Pytanie, na jak długo.
Czytaj też: Plusy i minusy przywracania gatunków