JOANNA CIEŚLA: – 40 lat temu w amerykańskim czasopiśmie medycznym po raz pierwszy opisano przypadki rzadkiego zapalenia płuc dotykającego homoseksualnych mężczyzn. Choć faktycznie choroba szerzyła się już w poprzednich dekadach, ten moment uznaje się za umowny początek epidemii HIV. Przewidywano, że przyniesie ona kontrrewolucję seksualną, trwale zmieni międzyludzkie relacje, przedefiniuje świat. A znikła. W każdym razie takie wrażenie można odnieść, przeglądając doniesienia medialne.
MARCIN RZESZUTEK: – Można odnieść takie wrażenie, ale jest ono błędne. Liczba zakażeń w Polsce od lat rośnie, w 2019 r. przekroczyła 1,5 tys. Na tle statystyk zakażeń koronawirusem te liczby mogą wydawać się niewielkie, ale to oczywiście zupełnie inny wirus. No i stwierdzane oficjalnie przypadki to niewątpliwie tylko mały wycinek tych rzeczywistych. Według szacunków podawanych przez rządowe agendy w Polsce test na HIV wykonał najwyżej co dziesiąty dorosły – to znacznie mniej niż w innych krajach europejskich. W dużej mierze wynika to z tego, że zarówno z wirusem, jak i AIDS, czyli chorobą, która może się za jego sprawą rozwinąć, wiąże się silna stygmatyzacja i lęk. Przy tym boją się nie ci, którzy powinni, i nie tego, czego powinni. To jeden z licznych paradoksów wokół tego wirusa.
Pan od lat jako psycholog bada polskich zakażonych HIV. Kim są te osoby?
To częściej mężczyźni niż kobiety. Przekrój społeczny jest bardzo szeroki – od osób uzależnionych od narkotyków, niezdolnych, by zadbać o swoje utrzymanie, po dyrektorów i menedżerów wysokiego szczebla. Najwięcej zakażeń wyłapuje się w grupie między 20. a 39. rokiem życia. Ale nie można powiedzieć, że to problem wyłącznie ludzi młodych, bo za sprawą ogromnego postępu w leczeniu wirusa HIV zakażeni obecnie mogą żyć równie długo jak reszta populacji.