MARTYNA BUNDA: – Często marzyliśmy, żeby już wyjechały. Wielu rodziców na wdechu czekało na tę chwilę, a potem miało wyrzuty sumienia.
JOANNA DROSIO-CZAPLIŃSKA: – Niepotrzebnie. Bo to zdrowa reakcja.
Kazik śpiewał „Wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni…”.
Tak, ale tym razem ich wyjazd znaczy znacznie więcej niż wtedy, gdy powstawała ta piosenka.
Wreszcie oddech po ciężkim roku.
Pierwsze wakacje po trwającej ponad rok pandemii, którą przeżyliśmy zamknięci z dziećmi w czterech ścianach. Lockdown dla wielu osób był nieprawdopodobnie trudnym doświadczeniem. Już choćby z tego powodu, że z dnia na dzień straciliśmy wszystkie schematy i całą rutynę, na których opierało się nasze życie. Wiele par w Polsce funkcjonuje jak dobrze zarządzane przedsiębiorstwo. On ma swoje obowiązki – jak dowożenie i odwożenie dzieci, zakupy, ona swoje – jak odrabianie z dziećmi lekcji i to, co trzeba zrobić w domu lub jakkolwiek inaczej. Bywa, że w tym nadmiarze obowiązków gubi się relacja, intymność – to, co tworzy parę, daje jej siłę i paliwo do życia. Zwyczajnie nie mieli czasu na randkę, zabawę, seks, szczerą rozmowę. A dająca poczucie ładu rutyna zniknęła. Pozostało to, w czym wcale nie czuli się dobrze.
Na przykład tato nie wiedział, o czym pogadać z synem?
Problemem wielu mężczyzn są słabe relacje z dziećmi. W terapii często deklarują, że dzieci ich nudzą, że nie wiedzą, jak z nimi być, jak rozmawiać. Wielu ojców, pracując zdalnie, poświęcało pracy jeszcze więcej czasu – doliczali 3 do 5 godzin więcej w strachu przed jej utratą lub w potrzebie ucieczki przed rodzinnym zgiełkiem. Ku frustracji kobiet, którym lista obowiązków często się zagęściła ponad ich wydolność, a odpadło wszystko, co było odskocznią.
Słynne zdalne nauczanie.
Z badań prowadzonych w pandemii wynika, że kobietom dwukrotnie bardziej niż mężczyznom przeszkadzało zamknięcie szkół i przedszkoli. Zapewne dlatego, że opieka nad dziećmi i obsługa edukacji online obciążyła głównie je. W badaniach, które opowiadają o czasie pandemii, wyraźnie pojawia się też wątek, że kobietom szczególnie trudno było wygospodarować przestrzeń, gdzie mogłyby choć na chwilę odseparować się od rodziny. Bardzo często jedyne wolne pomieszczenie zajmował ten, który więcej zarabiał – ojciec.
Z wielu badań wynika również, że frustracja, wywołana przez pandemię, szybko zaczęła się przejawiać większym poziomem agresji. Widać to na drogach, w rozmowach z pacjentami, którzy trafiają do gabinetów terapeutycznych. Wiadomo też, że więcej agresji było w domach, w których są dzieci. Ich rodzice byli bardziej obciążeni niż pozostała część społeczeństwa, a nie zawsze umieli sobie radzić z trudnymi emocjami, a co się z tym wiąże – emocjami przestraszonych, zagubionych w tych zmianach dzieci. Problem nie dotyczy tylko rodzin z niższym statusem społecznym czy mniej wykształconych. Dotyczy wszystkich.
Tak zwanych porządnych rodzin też?
Tak zwanych wysoko funkcjonujących, czyli ludzi, których można nazwać elitą w rozumieniu dbania o relacje, samoświadomość itd. Dziesięciolatek krzyczący „nienawidzę cię, zabiję cię” albo wręcz „zaje… cię”; nastolatek, który odmawia otwarcia drzwi pokoju, to były całkiem typowe sceny ostatnich miesięcy. Frustracja dziecka jest trudna do zniesienia, bo ono często nie potrafi jeszcze dawać jej ujścia w sposób nieprzemocowy, a nastolatek mógłby, ale przemiany, które zachodzą w jego psychice i ciele, robią go bardziej impulsywnym. Bywa i tak, że dzieciaki nie mają wzorców, jak komunikować się bez przemocy, bo rodzice tworzyli relację przez konflikt. Ale nawet jeśli relacje były dobre, konfliktów przybyło, co jest też naturalne. Kiedy się boimy, lękamy o przyszłość – to lepsze słowo – złość staje się rewersem lęku.
Powodów do kłótni rzeczywiście było wiele. Począwszy od osławionych piżam, noszonych tygodniami, po nocne pohulanki w komputerach.
Za sprawą takiej, a nie innej gospodarki mózgu nastolatki mają kłopoty z porannym wstawaniem, za to mają naturalne ciążenie do aktywności późnowieczornej i nocnej. Brak konieczności dotarcia do szkoły na ósmą rano, możliwość przysypiania na lekcjach po wyłączeniu kamerki wystarczyły, żeby życie tysięcy nastolatków zaczęło nabierać tempa właśnie nocą i w sieci. I nawet nie można było zastosować typowych chwytów rodzicielskich sprzed pandemii, ułatwiających określanie granic, czyli odciąć ich od internetu, bo w tym internecie toczyło się teraz całe ich życie, łącznie ze szkołą. Porozumiewali się poprzez czaty i gry online. Pojawiły się zresztą badania wskazujące, że poziom agresji w grach, w które grają dzieci, w ostatnim roku zauważalnie się zwiększył.
Szokujące są wyniki opublikowanych właśnie badań Uniwersytetu SWPS. 12–13 proc. rodziców w Polsce żałuje, że ma dzieci. To niemal dwukrotnie więcej niż w Niemczech, mimo że na deklarowanej skali wartości dzieci są w Polsce bardzo wysoko.
Moim zdaniem te statystyki i tak są zaniżone. Może nie ma co opowiadać świata z perspektywy gabinetu psychoterapii – ale często słyszę, że rodzicielstwo jest dużym rozczarowaniem. Szczególnie dla kobiet. Słyszę, że przeszacowały swoje możliwości, także te psychiczne. Czasem wręcz, że matki mają kłopot z dotykaniem swoich dzieci, że ich nie lubią, jest to dla nich emocjonalnie drenujące, trudno to wszystko wytrzymać. Nie są w stanie pogodzić trudnych uczuć i myśli z tym, że jednak, na swój sposób, kochają swoje dzieci, czują się za nie odpowiedzialne.
Słyszę też, że angażują się w to serwisowanie, wożenie na różnej maści zajęcia – noworodki na spektakle teatralne, przedszkolaki na chiński. To nieświadoma ucieczka od bliskości – nie oceniam nikogo, bo trudność w budowaniu więzi to pokoleniowy „spadek”. Ale przypominam, że dzieci najbardziej na świecie, szczególnie na początku życia, potrzebują obecnej uważności i czułości rodziców. To jest największy stymulant sprzyjający rozwojowi połączeń neuronalnych. Tworzy też bezpieczny model więzi – najważniejszy z posagów.
W lockdownie rodzice zostali sami z dziećmi na długie miesiące, co wyostrzyło wszystkie trudne odczucia, choć już wcześniej, przed lockdownem, wątek odczarowywania rodzicielstwa wybrzmiewał wyraźnie. Jednak nie ma się co przerażać tą statystyką. Bo choć przyznanie, że rodzicielstwo nas często rozczarowuje, jest trudne – jest też początkiem ponownego poukładania sobie w głowie podstawowych spraw, ponazywania ich.
To znaczy?
Zacznijmy od tego, że wyidealizowaliśmy nie tylko rodzicielstwo, ale również miłość. Nie ma takiej możliwości, żeby miłości towarzyszyły wyłącznie tzw. pozytywne uczucia. Często wychodzi to w pracy terapeutycznej – ludzie się biczują, że czują wobec dzieci gniew. „Nienawidzę tego bachora, zabiję go zaraz” – czy jakiś rodzic choć raz tego nie pomyślał? Taka myśl przysparza wyrzutów sumienia.
Ale gniew to gniew. „Zaraz go zabiję” nie znaczy, że zabiję naprawdę i że nie kocham. A jednocześnie złość to podstawowa emocja – obok smutku, wstrętu, strachu, radości. Musimy jej doświadczać, bo homo sapiens jest tak skonstruowany.
Dopiero przemoc jest problemem. Przemoc, czyli nieumiejętne obsłużenie złości. Złość dziecka trzeba przeczekać albo postawić granice, które też są mu potrzebne – to zależy od etapu rozwojowego. Jednak eskalujące emocje są szczególnie trudne. Ale wchodząc w rodzicielstwo, nie ma możliwości, żeby ich nie doświadczyć. Bo przecież można kogoś kochać, ale też złościć się na niego, czuć się urażonym, wpaść we wściekłość. Sęk w tym, co dalej robimy z tym stanem ducha i uczuć.
Dzieci wyjechały, a rodzice poszli na randkę, a po kilku godzinach tak się pokłócili, że osobno wracają do domu…
Wydaje nam się, że kiedy podopieczni wyjadą na wakacje, to napięcie opadnie i zaczniemy odpoczywać. A wtedy dopiero puszczamy trzymane pod korkiem trudne emocje. Pojawia się więc złość na partnera, bo wcześniej nie było przestrzeni, wręcz fizycznie, do jej wyrażenia. Przy dzieciach, owszem, można się pokłócić, żeby zobaczyły, jak to robić, że można się złościć, ale potem pogodzić się i przytulić.
Nie bez powodu jedną z najważniejszych kompetencji, jakie może wykształcić para, jest umiejętność kłócenia się. Bo od złości uciec się nie da, zduszanie jej w sobie sprawia, że wbijamy ją sobie w ciało i chorujemy. Albo ta złość realizuje się w bierno-agresywnych zachowaniach. „Ja ci to załatwię, przywiozę”, a potem – przypadkiem nie wyszło, raz drugi, trzeci, i w ten sposób wezmę odwet, zrobię ci na złość.
Albo w ostentacyjnym milczeniu.
Naprawdę, mnóstwo takich przemocowych zachowań wylało się w rodzinach podczas pandemii. Dlatego też potrzebujemy trochę innego rodzaju odpoczynku. Wyjątkowo potrzebujemy pobyć sami ze sobą. Nie w parze, potrzebujemy odpocząć od męża/żony i dzieci. Warto przypomnieć sobie, co lubimy robić najbardziej. Iść samemu w góry, pojechać na obóz tai chi, jogi, muzyczne warsztaty – co komu w duszy gra, o ile jest taka możliwość, wiadomo, z maluchami to mało realne. Zaskakująco wielu rodziców odłożyło wymarzoną w czasie covidu randkę na nieco później, umawiając się, że czas bez dzieci podzielą tak, aby każde z nich mogło trochę pobyć samo ze sobą. Bo drugim dorobkiem pary po umiejętności kłócenia się jest umiejętność bycia osobno. To czas, który nie będzie dzielony z partnerem i nie jest postrzegany jako zagrożenie, wycofanie się z relacji, tylko dostrzeżenie własnej osobności. To sprzyja budowaniu dobrej relacji. Bo wcale nie muszę z tobą być. Ale chcę, ciebie wybrałam, wybrałem – o to w tym chodzi.
Doceniliśmy samotność?
Odczarowaliśmy. Zdaliśmy sobie sprawę, że jednak też jest potrzebna. Są dwa momenty w roku, gdy do psychologów zgłasza się szczególnie dużo ludzi: święta Bożego Narodzenia i właśnie wakacje. Przed urlopami zawsze przychodzili ci, którzy czuli niepokój przed byciem z partnerem non stop, dzień i noc. W odcięciu od „bezpiecznej rutyny” i „zajmujących myśli obowiązków”. Teraz wielu z nas uznało taki czas za szczególną wartość – i to jest pozytywne w pandemii.
W tym roku być może zgłoszą się tuż przed końcem wakacji. Bo dzieci przecież wrócą, lockdown może też, a to wszystko może wydawać się straszne.
Ludzie boją się przyszłości bardziej, niż bali się wcześniej. Na szczycie tych lęków z pewnością są te związane z dziećmi. Że one nie poradzą sobie z kolejnym zamknięciem szkół, że na dobre przepadną w tym internecie. Zwłaszcza samotne rodzicielstwo plus lockdown to bardzo trudna sprawa. A błędne koło się nakręca, bo gdy rodzic boi się o to, co na zewnątrz, przekazuje lęki dzieciom…
Żeby dobrze funkcjonować, człowiek potrzebuje kontroli. Nie mówię o kontrolowaniu, ale o perspektywie, co się wydarzy, i poczuciu, że wiemy, jak sobie z tym poradzimy. Zwłaszcza w kwestiach dotyczących tej najbliższej perspektywy. Oczywiście to iluzja, że mamy kontrolę faktyczną, ale jednak dobrze jest mieć jej poczucie. Są iluzje, które pozwalają żyć, jest nawet książka o tym tytule.
To, co przed nami, może wydawać się niepokojące, ale pozytywne jest, że mamy już takie doświadczenie jak lockdown. Ciało, głowa, pamiętają już, jak się trzeba w tym zorganizować. Opieranie się na tym, co się już organizacyjnie sprawdziło, plus świadomość, że daliśmy radę – to jest teraz nasz zasób.
Pamiętajmy też, że emocje dzieci nie różnią się od naszych – ale to my dla nich jesteśmy w tej sytuacji oparciem, nie odwrotnie. Młodzi mają prawo nie wiedzieć, nie umieć, gubić się. My jesteśmy od ich ogarniania i troski.
Jak ma być oparciem ktoś, kto czuje, że już nie ma siły na kolejny lockdown ani na powrót dzieci?
Wtedy trzeba się odwołać do zasobów, które są na zewnątrz. Bo zawsze jakieś są – spójrzmy, kto mógłby mnie wspomóc. Psycholog szkolny, nauczyciel, ciocia, sąsiad, szef w pracy. W sytuacji samodzielnego rodzicielstwa, jeśli po rozwodzie drugi rodzić nie abdykował z roli rodzica – to zawsze jest drugi dorosły.
Ludzie zostawiają dzieci samym sobie w nadziei, że one jakoś sobie poradzą. Jakoś…, bo „ze mną nikt się nie cackał i wyrosłem na ludzi”. Ale to nie jest prawda. Jedyne, co jest w stanie zrobić dziecko w sytuacji emocjonalnego kryzysu rodzica, to wejść w niszczącą dla niego rolę jego opiekuna. To mechanizm, który nazywa się parentyfikacją i za który dziecko płaci dużą cenę jako dorosły – będzie brał na siebie za dużo.
Warto pamiętać, że zawsze jest gdzieś obok osoba, która może pomóc. Może nie w tym sensie, że zarzuci sobie nas na plecy i poniesie przez życie, ale znajdzie się łańcuszek wspierających. Dobrym aspektem pandemii jest to, że jednak zaczęliśmy więcej sobie pomagać. Częściej zauważać, że ktoś może tej pomocy potrzebować.
Ludzie mają kłopot z proszeniem o pomoc.
Bo wydaje się to zagrażające, kojarzy się z zadłużaniem, a nuż trzeba będzie się zrewanżować, a sił brak. Albo zwyczajnie pojawia się bezradność. Objawem dystymicznych, bliskich depresji stanów, jest tunelowe myślenie – jestem sam, sama w tym całym kosmosie, wszechświecie. Tymczasem możliwości jest wiele. Telefony zaufania, Niebieska Linia, fundacja Dajemy Dzieciom Siłę, ośrodki Interwencji Kryzysowej, które nie wymagają ubezpieczenia i mnóstwo innych organizacji, do których można zadzwonić. Konsultacje psychologiczne za pieniądze, terapeuci, którzy pracują charytatywnie. W pandemii miałam też sporo telefonów od szefów, zatroskanych o swoich pracowników, z prośbą o pomoc, za którą to oni byli skłonni zapłacić. Czasem kilka, kilkanaście spotkań wystarcza, żeby kogoś poskładać. Nie jesteśmy sami. I to również uświadomiła nam pandemia.
ROZMAWIAŁA MARTYNA BUNDA
***
Joanna Drosio-Czaplińska – psychoterapeutka Fundacji Masculinum, terapeutka traumy i PTSD, autorka książek i poradników.