Dorota, 51 lat, asystentka stomatologiczna, mężatka. Zaczęło się trzy, może cztery lata temu. Najpierw myślała, że włosy wypadają, bo jest wiosna, po zimie pewnie brakuje jej witamin. Coś tam zaczęła łykać, ale bez efektu. Odżywki, preparaty do wcierania, szampony. Nic nie pomagało. Nie od razu się zorientowała, że na potylicy tych włosów jest tak mało, że widać skórę głowy.
Żadna wiosna, tylko choroba
Potem były wizyty u dermatologa, immunologa, alergologa, endokrynologa. Podejrzenie tocznia, hashimoto. Coraz więcej czasu zajmowało Dorocie przykrycie łysych placków na głowie. Pół godziny, godzina? W wariancie pesymistycznym celem stała się peruka z naturalnych włosów. Cena: od 10 tys. wzwyż. W tym scenariuszu też pewnie byłaby łysa, ale nikt by tego nie wiedział. Nikt obcy, bo przecież mąż i syn, dziś student politechniki, widzieli i wiedzieli, co się z nią dzieje. Był też wariant optymistyczny: bierze leki i włosy odrastają. Tak jak brwi i rzęsy, bo te też wypadły. Słowem: cud.
Kiedy czekała na ten cud, mąż w końcu powiedział: – Ogolimy cię. Będziemy łysi we dwoje. Co ty na to? Nie kpił ani nie żartował. Mówił serio. I czekał. Jakieś dwa tygodnie później po powrocie z pracy rzuciła krótko: – To ogolmy tę głowę.
– Ale jak golił mi tę głowę maszynką, to łzy mi ciekły jak grochy. Okropne uczucie – przyznaje Dorota, którą następnego dnia w pracy wszyscy, gdy zobaczyli jej łysą głowę, chcieli przytulić przekonani, że właśnie zachorowała na raka. Raka nie ma. Choruje na łysienie plackowate. Mąż Doroty Wojtek śmieje się, że na to golenie wpadł, bo miał już dosyć zatkanego odpływu w brodziku w łazience, włosów w umywalce i w zupie. I czekania rano godzinę pod drzwiami do łazienki, bo tyle czasu jego żonie zajmowało codziennie ułożenie fryzury maskującej.