Jarosław Jechorek, reprezentant Polski w koszykówce, przez całe zawodowe życie uczył się mobilizować do walki. W drużynie mówiło się „dać z siebie 110 proc.”, no i dawał; czasem był to nadludzki wysiłek. O przegranej należało szybko zapomnieć, bo znaczenie miało tylko zwycięstwo, nawet to w perspektywie. Potem na szczęście okazało się, że sport nauczył go również znosić rutynę, powtarzalność i nudę. A życie (i koszykarski wzrost) jeszcze dodało swoje – buty rozmiar 46 uciskały palce 15-latka, a stopa nie przestawała rosnąć, i trzeba było z tym żyć, bo większego obuwia już nie dało się kupić. – I okazuje się, że nie sportowa zaciętość, napęd do walki, ale pokora i zgoda na straty okazały się najbardziej użyteczne, gdy przyszło mi żyć z rakiem z przerzutami – mówi.
Diagnozę ma od dwóch lat. Nie widział innego wyboru niż zaufać lekarzom. – Tyle już tych raków przeleczyli, tylu pacjentów przeszło przez ich ręce, że się na tym znają. A ja muszę zdać się na tę ich wiedzę, pokornie znosząc świadomość, że i tak nie wygram w tej walce, pytanie jest jedynie o termin przydatności – dodaje. Ostatnio do listy strat dopisał głos; akurat wyjątkowo bolało, bo gdyby nie został koszykarzem, zapewne by śpiewał, bo los obdarzył go wyjątkowo głębokim i ciepłym barytonem. Na przełomie roku dziwna, niedająca się wyleczyć chrypa spowodowała, że zaczął mówić niemal szeptem, a dwa tygodnie później był na stole chirurgicznym onkologa. Niby sukces, bo udało się usunąć wszystkie niebezpieczne tkanki. No, ale nie jest już i nie będzie mężczyzną o głębokim głosie.
Joanna Szerszulska nie może znieść militarnej metaforyki w mówieniu o chorobach. – Przywykliśmy do tych wszystkich „umarł po długiej walce…” i tak dalej.