Parking naprzeciwko dworca kolejowego w Świebodzinie. Pod płotem stoją dwie kobiety. W oddali najwyższy na świecie pomnik Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata rozkłada ręce w geście miłosierdzia.
Karolina: – To tu ich zwykle wysadzają z samochodów straży granicznej. Uchodźców z pobliskich ośrodków strzeżonych w Krośnie Odrzańskim i Wędrzynie. Tych, których kara za nielegalne przekroczenie polsko-białoruskiej granicy po wielu miesiącach wreszcie dobiegła końca.
Dworzec w Świebodzinie akurat jest w remoncie, okna pozasłaniane dyktą, trudno się zorientować, czy coś tu w ogóle działa.
Joanna: – A na dodatek strażnicy często nawet im nie mówią, gdzie ich wysadzają. Więc oni dzwonią do nas. Stają przed tym dworcem, pokazują go przez kamerkę w telefonie i pytają: „Where I am?”. Czasem się zdarzy, że przy wysiadaniu strażnik im rzuci: „Prawo – Berlin, lewo – Warszawa”. Wszystko zależy, na jakiego trafią strażnika.
Druga linia frontu
Jeżeli w podlaskich lasach jest pierwsza linia frontu pomocy uchodźcom przez aktywistów, to właśnie tu, na polsko-niemieckiej granicy, jest ta druga. Jest czerwiec, sobota. Dzisiaj ma wyjść czterech. O 11 z Wędrzyna trzej Kurdowie: 20-letni Relin, 28-letni Aland i 31-letni Rebar. A o 15 z Krosna Odrzańskiego 25-letni Younus, Irakijczyk. Pod dworzec kolejowy w Świebodzinie samochody straży granicznej z uchodźcami rzadko przyjeżdżają punktualnie. Czekamy.
Osiem miesięcy wcześniej Relin nie ma problemu, by przedostać się przez polsko-białoruską granicę. Po prostu białoruski strażnik przecina nocą drut i 75-osobową grupą mężczyzn, kobiet i dzieci są już po drugiej stronie. Przez dobę razem z przemytnikami idą pieszo przez las. Muszą znaleźć czekające na nich samochody, które zawiozą ich dalej.