Wspomnienie peonii
Polskie mody ogrodowe. Lubimy egzotykę, oczka zasypujemy, trawniki to domena panów
JĘDRZEJ WINIECKI: – Kto pana zatrudnia?
TOMASZ KOSIOREK: – Mój statystyczny wizytowany ogród leży na obrzeżach Warszawy. Przed dekadą założyła go specjalistyczna firma. Ma od kilkuset do kilku tysięcy metrów kwadratowych, nie do końca działające automatyczne podlewanie i kabel od podświetlenia drzew, zerwany po tym, jak coś próbowano na nim zasadzić. Zrobił się tłok, rośliny od dawna się nie mieszczą, bo firma rozmieściła je tak, by od początku nie było „dziur”, więc teraz trzeba coś z tym gąszczem zrobić. Sporo mam ogrodnictwa interwencyjnego, zwłaszcza przed dużym przyjęciem, komunią czy wizytą teściowej. Czasem klienci nie wiedzą, jak się zająć ogrodem kupionym razem z domem, i chcą się tego z moją pomocą nauczyć.
Ogrodnik należy do służby czy grona ekspertów?
Bywa i tak: „Panie Tomku, wychodzę, a mój partner nie mówi po polsku. Proszę dzwonić, jak będzie problem”. No i przychodzi ów partner z herbatą, wita się, faktycznie początkującą polszczyzną. Przechodzimy na angielski i gadamy, ja cały czas pielę. Zeszło nam na muzeum w Brukseli i fatalne oświetlenie obrazów Boscha. Bo naprawdę jest kiepskie. A wieczorem telefon: przepraszam, że potraktowałam pana jak ogrodnika. Czyli jesteśmy bardziej od łopaty.
Ogrodnik-robotnik jest słuchany?
Naszym zadaniem jest wybadać potrzeby domowników i dostosować do nich funkcje ogrodu. Zakres kompromisów wyznacza otoczenie, charakter siedliska, rodzaj gleby, stosunki wodne. Rekomendacja o polubieniu naturalnych okoliczności ogrodu to nie jest coś, co klienci chcą ode mnie usłyszeć. Ani to, że nie każda formacja roślinna pasuje do stylu i fantazji podwarszawskiego posiadacza ogrodu. Tak samo w środku mazowieckiej wsi, w sąsiedztwie łąk i lasu sosnowego, przy domu z lat 90.