Leczenie jedzeniem
Szpitale głodzą. To najbardziej wstydliwa prawda o polskiej ochronie zdrowia
Robert Brzozowski trafił na chirurgię z rakiem jelita grubego. Guz był duży, ale operacja przebiegła pomyślnie. Kłopoty zaczęły się później, kiedy personel przyniósł mu posiłek. – Pierwszego dnia po operacji na śniadanie dostałem parówkę, chleb i pomidora – wylicza. – Myślałem, że to decyzja dietetyka, więc je zjadłem. Na obiad była zupa kalafiorowa i to dość pikantna. Nie miałem wyboru, a byłem głodny i niestety doznałem potwornych torsji, co przełożyło się na pęknięcie szwów.
Zamiast jednej operacji musiał mieć dwie, zamiast jednej narkozy – podwójną. Dopiero po wszystkim otrzymał informację, że w pierwszej dobie powinien otrzymać delikatne pokarmy płynne. Ale nie było to winą dietetyka, który akurat pracował w kuchni zamiast przy łóżkach chorych, lecz dyżurujących pielęgniarek, które nie zwróciły uwagi, jakie posiłki rozkłada salowa.
– Od lat zabiegam, aby zatrudniać dietetyków na oddziałach, bo to są właściwi specjaliści do pilnowania interesów żywieniowych pacjentów – mówi prof. Przemysław Matras, prezes Polskiego Towarzystwa Żywienia Klinicznego.
Pacjenci: nie wiemy, to nie jemy
Sztandarowa ustawa Ministerstwa Zdrowia o Krajowej Sieci Onkologicznej mogłaby zawierać zapis zobowiązujący dyrektorów do wprowadzenia takiego rozwiązania. Jeśli gdzieś je wdrażać, to najlepiej właśnie na onkologii, bo problem niedożywienia dotyka od 30 do 85 proc. chorych na raka i aż co piąta osoba z nowotworem umiera nie bezpośrednio z powodu tej choroby, lecz niedożywienia lub błędów dietetycznych!
– Nasz pomysł na razie przepadł, tak jak prośba o wprowadzenie do kilkunastoosobowej Krajowej Rady Onkologicznej choć jednego eksperta znającego się na tych aspektach leczenia – ubolewa prof.