Cyfrowe billboardy w pełnym świetle. Oni zarabiają, my płacimy zdrowiem
Pan Jerzy przez dziewięć miesięcy żył z kolorową, wielkoformatową reklamą przysłaniającą mu okna. Na początku dziesiątego nie wytrzymał i wyciął w niej otwory. Rzecz działa się w 2007 r. w Warszawie, ale w takiej samej sytuacji jak pan Jerzy było w tamtym czasie kilkadziesiąt tysięcy osób. Ściany kamienic i bloków stały się gigantycznymi słupami reklamowymi. Pozornie opłacało się to wszystkim – wspólnoty mieszkaniowe zyskiwały dodatkowe fundusze na remonty, biznes dysponował zaś nośnikami, które mógł dobrze sprzedawać. Zwykle szyldy i billboardy nie przyciągały takiej uwagi. Może dlatego, że było ich tak dużo albo po prostu się opatrzyły.
Branża reklamowa nie może się rozwijać, gdy nie walczy o przyciągnięcie wzroku i uwagi potencjalnych konsumentów. Sprawy poszły jednak za daleko. Pierwsze głosy protestów brzmiały nieśmiało – zwracano uwagę na estetykę, podnoszono problemy zdrowotne wywołane zaburzeniem rytmu dnia i nocy oraz ograniczeniem dostępu do światła słonecznego. W końcu z siłą narastającej kuli śniegowej sprzeciw zaowocował nie tylko zmianami w prawie, ale też silnym oburzeniem. Po części spadło ono na branżę, po części na reklamodawców promujących swoje produkty na tego typu nośnikach.
Stosowanie wielkoformatowych reklam w Polsce nie zostało jednak ograniczone tylko z obawy przed wstydem i sankcjami. Wystarczy powiedzieć, że z możliwości prawnego ograniczenia wielkości reklam w przestrzeni publicznej skorzystało do tej pory niewiele ponad 70 gmin. Nie wszystkie zresztą skutecznie (jak Gdynia czy Warszawa). Branża z pewnością przełknęłaby głosy protestów i dalej świetnie by na tym zarabiała, ale nie było takiej potrzeby. Na horyzoncie pojawił się bowiem nowy, świeży nośnik, który jeszcze nie zdążył wywołać gniewu, a obiecywał znacznie lepsze zyski.