Zgryzoty bacy
Ostatni bieszczadzki baca? Trochę mu żal. Kiedyś to przechodziło z ojca na syna
Kiedyś bacowanie przechodziło z ojca na syna. Najczęściej bezproblemowo. Ale czasy się zmieniły i dziś młodzi myślą po swojemu. Są lepiej wykształceni niż ich rodzice, chcą liznąć świata, sami wybrać dorosłą drogę życiową. Tradycja to piękna rzecz, jednak przegrywa z marzeniami i oczekiwaniami góralskich synów.
W tym roku w Bieszczadach od kwietnia do października dym unosił się tylko z trzech pasterskich szałasów. Jeden z nich, zupełnie nowy, stoi pod Lutowiskami, na łące wydzierżawionej przez Damiana Jusa od właścicielki gruntów z Warszawy. Niespełna 30 km dalej na południe, w Brzegach Górnych, działała też mocno wysłużona bacówka, ale wyłącznie jako punkt sprzedaży serów. Przesiaduje w niej od paru dekad Krzysztofa Obrochta, babcia Damiana. Wraz z mężem przybyła z Podhala w Bieszczady jeszcze za Gierka. Osiedli w Chmielu nad Sanem, skąd wiosną pędzili owce na łąki u podnóża połonin. Nie tylko oni – przed laty również stada innych gospodarzy rozlewały się szeroko po górach i dolinach. Podhalańscy górale przyjeżdżali na wypasy w Bieszczady od połowy lat 50. XX w. i aż do upadku PRL byli na tym terenie ważną grupą społeczno-gospodarczą. Jeszcze z początkiem lat 80. na południowo-wschodnim cyplu Polski funkcjonowało sezonowo ponad sto bacówek. Przy każdej pod okiem bacy pracowało kilku juhasów.
Owca jest krnąbrna
Damian Jus jest absolwentem szkoły rolniczej. Mógł wyjechać, aby zarabiać na Zachodzie jak wielu przed nim, ale coś mu w duszy podpowiedziało, że warto utrzymać rodzinny owczarski biznes. W upalne letnie popołudnie prowadzi na zielone pastwiska w pobliżu granicy z Ukrainą, gdzie jego owce od świtu skubią trawę. Do pilnowania 500 sztuk zatrudnia trzech pasterzy. To zbyt mało, żeby mieć oko na wszystkie zwierzęta, dlatego ich bezpieczeństwa pomagają strzec owczarki podhalańskie.