Po prostu spływaj
Packraft pod pachę i do wody! Ten sport zagina czas i przestrzeń. Nawet prześmiewcy wsiąkają
A temu po cholerę w górach wiosło?! – usłyszał Daniel Tokarz, gdy wchodził na Sokolik po spływie Bobrem. Kiedy Robert Bogusz wysiadał z packrafta nad Drawą, strażnicy parku narodowego pytali, skąd się wziął, bo „na tym” przecież by nie dopłynął. Drawa to jedyna rzeka północno-zachodniej Polski o górskim charakterze, pełno tu zwalonych drzew (tzw. zwałek), miejscami trudno się przedrzeć nawet kajakiem. Packraft natomiast to rodzaj pontonu: nadmuchiwany, na oko delikatny, w kolorze (często) żarówiastej żółci i czerwieni czy głębokiego błękitu wygląda niepoważnie. Tym w ogóle da się płynąć? – powątpiewają jedni. Inni obstawiają, że strzeli na pierwszej przeszkodzie.
Jako posiadacz porządnego kajaka (sztywniaka, jak się mówi w slangu) sam tak myślałem. Dziś dwa packrafty ze składanymi wiosłami trzymam pod łóżkiem (na kajak potrzebuję ściany w garażu), ale zwykle jeżdżą w bagażniku samochodu. Miejsca zabierają tyle co jednoosobowy namiot, a nie znasz dnia ani godziny, kiedy zechcesz popływać po jeziorze, rzece czy Bałtyku (bo akurat musiałeś podrzucić syna do wakacyjnej pracy). Wyciągasz wtedy packraft, pompujesz w 5–10 minut (workiem z zestawu chwytasz powietrze i wyciskasz niczym pastę do zębów, tyle że przez zawór bostoński prosto do packrafta), składasz wiosło – i gotowe. Na packraft możesz się wybrać pieszo, stopem, hulajnogą, rowerem, pociągiem, autobusem, zwodować go w dziczy i w centrum miasta. Nie potrzebujesz przystani, pomostu, slipu, a jedynie dostępu do wody. Dotrzesz nim niemal wszędzie i o każdej porze dnia, nocy, roku. Owszem, packraft można przebić (np. na gwoździu wystającym z pomostu, ostrej gałęzi albo zimą na krze), ale są metody, żeby tego uniknąć (czujność na wodzie zawsze zalecana). W obiegu jest sporo sprzętu po stu i więcej spływach i ma się dobrze.